Nowy cud i kolejne bariery pokonane

Cieszymy się jak dzicy, gdy małego pacjenta uda nam się wyciągnąć za uszy do normalności. – mówi prof. Janusz Skalski, pionier kardiochirurgii dziecięcej.

Publikacja: 10.07.2016 23:00

Nowy cud i kolejne bariery pokonane

Foto: PAP

Rz: W karierze przeprowadził Pan kilka tysięcy operacji kardiochirurgicznych u dzieci, wiele nowatorskich na skalę światową.

Janusz Skalski: O wkładzie Polaków w rozwój kardiochirurgii mówi się na wszystkich międzynarodowych sympozjach i kongresach, tylko w kraju jest o nim cicho. Tymczasem świetnie radzimy sobie z ciężkimi wadami serca, jakich koledzy z Zachodu nie operują, bo u nich są najczęściej wskazaniem do aborcji. Leczymy m.in. zespół niedorozwoju lewego serca (HLHS), czyli lewej połowy serca, który wymaga co najmniej trzech operacji i w skali kraju wiąże się ze śmiertelnością rzędu 25 proc. (na świecie 30). W mojej klinice w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie robimy złożone radykalne operacje naprawcze i paliatywne i cieszymy się jak dzicy, gdy takiego małego biedaka uda nam się wyciągnąć za uszy do normalności.

Sześć lat temu głośno było o 13-miesięcznej Zuzi, której jako pierwszej w Polsce wszczepił Pan sztuczną komorę serca.

Walka o Zuzię była o tyle heroiczna, że nie mieliśmy pokrycia finansowego, bo Ministerstwo Zdrowia i NFZ nie chciały zrefundować sztucznych komór dla dzieci, choć opłacały je dla dorosłych. Jedna komora kosztowała 120-130 tys. zł, a my potrzebowaliśmy dwóch, jedną w zabezpieczeniu. Dziecko było po kilkunastu reanimacjach, umierało, a nikt nie chciał pomóc. Kiedy gotów byłem zapłacić za komory z własnej kieszeni, koszty pokryła Fundacja Radia Zet. Zuzia przeżyła, dziś czuje się świetnie, a polska kardiochirurgia dostała kopniaka w górę. NFZ zaczął zabieg refundować, a my mamy odwagę pokonywać kolejne bariery.

Jakie?

W czerwcu tego roku 12-letniemu chłopcu z kardiomiopatią o gwałtownym przebiegu wszczepiliśmy do serca pompę wirową, która ma tę przewagę nad sztuczną komorą, że nie przykuwa pacjenta do szpitalnego łóżka. Warta ponad 400 tys. zł, ma postać aparatury w saszetce, połączonej z sercem małym drucikiem. Pacjent zaczeka z nią na przeszczep, a może nowy lek lub technologię, bo rozwój medycyny postępuje dziś w niewiarygodnym tempie. Przede wszystkim będzie mógł normalnie żyć – chodzić do szkoły, spotykać się z rówieśnikami, może nawet trochę potańczyć, co bardzo lubi. Dziś, miesiąc po operacji, chłopiec chodzi, ale nie chcę wypuścić go z oddziału, póki rodzina nie nauczy się obsługi pompy. Nie pokazaliśmy go jeszcze światu. „Rzeczpospolitej” opowiadam o nim jako pierwszej.

Mimo to znany jest Pan przede wszystkim jako autor cudu, lekarz, który uratował wyziębionego Adasia.

Choć przypadek Adasia rzeczywiście należy traktować w kategoriach cudu, ja miałem w nim udział chyba najmniejszy – wykonałem swoją pracę w sposób rutynowy i spokojny. Cudów w historii Adasia było kilka: fakt, że wiejski policjant, który go znalazł, zachował się jak profesjonalny ratownik medyczny i wiedział, że choć dziecko było wyziębione, przed reanimacją nie można go ogrzać. To, że służby ratownicze i medyczne zachowały się perfekcyjnie, a w momencie, gdy dziecko wjechało na salę operacyjną, mój zespół nie zmarnował ani sekundy nie popełniając najdrobniejszego błędu. Największym cudem było jednak to, że dziecko, które przez trzy godziny znajdowało się w stanie głębokiej hipotermii, poniżej 25 stopni Celsjusza, wyszło z tego bez szwanku. I że organizm został w ten stan wprowadzony tak, jakby odbywało się to na sali operacyjnej – wszystkie narządy ulegały ochłodzeniu w tym samym czasie, a nie, jak to się zwykle dzieje w hipotermii przygodnej, najpierw schłodziły się mózg i serce, a dopiero potem narządy trzewne – jelita, nerki i wątroba, które wówczas ulegają martwicy. Cud pomógł mnie i mojemu zespołowi zostać rekordzistami najniższej na świecie temperatury, z której udało się bez szwanku wyprowadzić pacjenta. Bardzo się cieszymy, ale wolelibyśmy słynąć z sukcesów w kardiochirurgii dziecięcej.

Z tą lepiej kojarzą Pana młodzi lekarze, którzy do egzaminu specjalizacyjnego przygotowują się na podstawie Pana książki „Kardiochirurgia dziecięca”, jednej z 24 w Pana dorobku.

Jest aktualna, mimo że powstała 10 lat temu. Jednak najbardziej dumny jestem z najnowszej, wydanej w marcu 2016 r., „Medycyny w Polsce od czasów najdawniejszych do upadku I Rzeczpospolitej”. Po raz pierwszy przedstawia dzieje medycyny od początków polskiej państwowości, a nawet wcześniej, ponieważ prezentuje też czasy prehistoryczne na podstawie tego, co znajdowano w grobowcach.

Jak znalazł Pan czas na ślęczenie w bibliotekach?

Bibliotekę mam w domu. Pośród kilku tysięcy pozycji, aż tysiąc to starodruki medyczne z Polski i Europy, które zbieram od 40 lat. Moja biblioteka medyczna jest na tyle unikalna, że Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego część z nich udostępniła w ramach zbiorów cyfrowych. Pochodzę z rodziny historyków. Prof. UJ Henryk Mościcki to ulubiony wujek mojej matki, mieliśmy też filozofów, artystów i wybitnych architektów. Wyrastałem w atmosferze szacunku dla starej sztuki, papieru, książki i polskiej historii.

Na zbiory musiał Pan wydać majątek.

Potrafię wyszukiwać rzeczy niezbyt drogie. Bezcenne dzieła znajdowałem na targach staroci na całym świecie. W czasie kongresu w Lizbonie za kilka euro kupiłem bezcenne starodruki z tamtej części Europy, we Lwowie dzieła Virchova za bezcen, jako dodatek do gruszek. Wcale nie muszą być drogie. Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka.

Pana rodzina mieszka w Krakowie od 11 pokoleń, co słychać w akcencie.

Potrafię mówić po krakowsku, ale i po góralsku, bo w dzieciństwie przez kilka lat chodziłem do szkoły w Zakopanem. Mój brat chorował na astmę i przenieśliśmy się tam ze względu na klimat. Nauczyłem się nie tylko gwary, ale i góralskiej mentalności, a koledzy zaakceptowali mnie jak swojego. Do dziś jestem swój, również w Naprawie na Luboniu Małym, gdzie od 35 lat gazduję i zostałem przez przyjaciół obwołany honorowym sołtysem. Ale najważniejszy jest dla mnie Kraków, moje miasto, z którego nie wyprowadziłem się, nawet gdy przez 17 lat pracowałem w Zabrzu. Wolałem dojeżdżać. Znam tu każdy kamień, najmniejszą uliczkę, najbardziej zapomniany zaułek.

— rozmawiała

Rz: W karierze przeprowadził Pan kilka tysięcy operacji kardiochirurgicznych u dzieci, wiele nowatorskich na skalę światową.

Janusz Skalski: O wkładzie Polaków w rozwój kardiochirurgii mówi się na wszystkich międzynarodowych sympozjach i kongresach, tylko w kraju jest o nim cicho. Tymczasem świetnie radzimy sobie z ciężkimi wadami serca, jakich koledzy z Zachodu nie operują, bo u nich są najczęściej wskazaniem do aborcji. Leczymy m.in. zespół niedorozwoju lewego serca (HLHS), czyli lewej połowy serca, który wymaga co najmniej trzech operacji i w skali kraju wiąże się ze śmiertelnością rzędu 25 proc. (na świecie 30). W mojej klinice w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie robimy złożone radykalne operacje naprawcze i paliatywne i cieszymy się jak dzicy, gdy takiego małego biedaka uda nam się wyciągnąć za uszy do normalności.

Pozostało 87% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej