Z dala od zgiełku

Urodzony w Kostrzyniu nad Odrą Łukasz Fabiański nie pasuje do powstającego przez dziesięciolecia wizerunku bramkarza. I właśnie ten wizerunek burzy.

Publikacja: 01.07.2016 12:35

Nadal, choć w związku ze zmianami ustawienia graczy coraz rzadziej, mówi się, że w każdej drużynie jest dwóch zawodników odbiegających, delikatnie mówiąc od normy zdrowia psychicznego: lewoskrzydłowy i bramkarz. Lewoskrzydłowy dlatego, że kiedy jeszcze regulamin nie dopuszczał zmian zawodników, któryś odniósł kontuzję, ale jeszcze się poruszał, wysyłało się go na lewe skrzydło, jak najdalej od własnej bramki i dość daleko od bramki przeciwnika, żeby przynajmniej nie przeszkadzał. Przeżywając mecz, na przebieg którego nie miał wpływu, głównie się tam stresował. Dziś klasycznych lewoskrzydłowych już nie ma. Sytuacja bramkarza się nie zmieniła. Stoi przez półtorej godziny, patrzy na walczących kolegów, ale sam może biegać głównie po polu karnym. Bywa w sytuacji denerwującego się kibica. Może zostać bohaterem, ale i ofiarą, jeśli przepuści jeden strzał, do czego w tej sytuacji ma prawo. Przy okazji naraża się na starcia fizyczne, a kiedy rzuca się pod nogi rozpędzonych napastników bywa kopany po głowie. Jest wtedy w sytuacji boksera po nokaucie.

Wariaci i celebryci

Nic dziwnego, że bramkarze miewają problemy z własną osobowością i bywają przez kolegów traktowani z litościwym pobłażaniem. Ich odbiegające od normy zachowania lub chęć zaistnienia za wszelką cenę nikogo nie dziwią. Paragwajczyk Jose Luis Chilavert, bohater w swoim kraju, słynął nie tylko ze znakomitych parad ale zdobywał bramki z rzutów wolnych i karnych. Miał też drugą twarz. Nosił na koszulce wizerunek buldoga, był jednym z największych brutali a kiedy po meczu Paragwaj – Brazylia Roberto Carlos podawał mu rękę, Chilavert napluł mu w twarz. Słynny kolumbijski bramkarz Rene Higuita miał sympatyczny przydomek „El Loco”, czyli Wariat, za co się zresztą nie obrażał. Władysław Grotyński, legendarny bramkarz Legii, który w meczu z Feyenoordem niemal znokautował Szweda Ove Kindvalla, to po prostu „Śruba”. Jan Tomaszewski wygłasza na każdy temat sądy, z którymi chyba sam się nie zgadza, a o których jego koledzy z kadry Kazimierza Górskiego mówią, że wynikają z długiego stania na słońcu, przed którym „Tomka” nie chroniła siatka bramki. Radosław Majdan zrobił większą karierę jako celebryta i partner celebrytek niż bramkarz.

Szczęście do trenerów

Łukasz Fabiański jest na tym tle bramkarzem z innego świata. Jego stare przezwisko „Bambi” pasuje bardziej do przedszkola niż boiska piłkarskiego, gdzie nikt się nie bawi w kółko graniaste. To, że Fabiański staje się bohaterem w 31. roku życia wynika głównie z jego charakteru i faktu, że mało który trener mu ufał. Lepsze wrażenie sprawiali bramkarze pewni siebie, głośni, potrafiący zadbać o swoje publicity. To, że Adam Nawałka postawił przed Euro na Wojciecha Szczęsnego mogło być efektem takiego myślenia. Szczęsny jest typem swojego ojca, świetnego bramkarza Macieja Szczęsnego i Jana Tomaszewskiego – oni nigdy nie pękają, nie ma dla nich trudnych meczów. I głośno o tym mówią. Dla Fabiańskiego też nie, tyle że on nie ma potrzeby trąbienia o tym na cały świat, żeby wszyscy wiedzieli jakim jest bohaterem nim się mecz zaczął. A ponieważ jest cichy, miły, spokojny, ma twarz cherubinka, to bywało, że przegrywał. Bo przecież wiadomo, że bramkarz to musi być bandzior. Taki, który wchodzi kolanami w nerki napastnika a jeśli nie może trafić pięścią w piłkę, to przynajmniej urwie temu napastnikowi głowę.

Łukasz Fabiański stanowi zaprzeczenie takiego wizerunku brakarza, miał w związku z tym nieco pecha, ale i sporo szczęścia. Przede wszystkim na początku swojej drogi trafił na świetnego trenera. Na jego talencie poznał się Andrzej Dawidziuk i sprowadził z Polonii Słubice do swojej szkółki w Szamotułach. Ale nim po latach spotkali się w reprezentacji, gdzie Dawidziuk był asystentem Leo Beenhakkera, Fabiański poznawał życie wypożyczany do trzecioligowych klubów w Drezdenku, Brodnicy czy Gnieźnie. Dopiero stamtąd trafił do Lecha i, prawie natychmiast, do Legii.

Tu spotkało go szczęście po raz drugi. Trenerem bramkarzy Legii jest od blisko 20 lat Krzysztof Dowhań, obok Dawidziuka najlepszy specjalista w tej branży w Polsce. Przez ręce Dowhania przeszło kilku najlepszych bramkarzy polskich i paru zagranicznych, z Arturem Borucem, Janem Muchą i Dusanem Kuciakiem na czele. W dodatku Dowhań, podobnie jak wcześniej Dawidziuk to ludzie spokojni, skromni, unikający rozgłosu. Z takimi cechami doskonale dogadywali się z młodym chłopakiem z Kostrzynia nad Odrą, który dobrze wiedział jaką wartość ma praca. Jego mama była celniczką a ojciec taksówkarzem, jeżdżącym często do Niemiec. Bywało, że Łukasz spełniał rolę „mrówki”, przenoszącej przez granicę na Odrze w Słubicach rozmaite towary.

Kiedy przyjechał do Warszawy miał 19 lat. Nie dość, że nie zapadł na chorobę wielu świeżych legionistów, którzy przegrali z urokami stolicy, to jeszcze poprosił o mieszkanie z dala od zgiełku. Zamiast Ursynowa, gdzie mieszkała większość piłkarzy Legii wybrał odległą Białołękę, po drugiej stronie Wisły. Jak mówią warszawiacy – żeby tam dojechać, trzeba mieć wizę.

Kilka miesięcy wcześniej pojechał na testy do Arsenalu. Jak opowiadał w rozmowie z „Rz”, z Arsenem Wengerem rozmawiał po angielsku, bo uczył się tego języka w szkółce w Szamotułach. Obok stał inny kandydat na bramkarza Arsenalu, Hiszpan Manuel Almunia, który czuł się jak na tureckim kazaniu, bo nie rozumiał niczego ni w ząb. Jeszcze wtedy skończyło się na testach i rozmowach, ale Arsene Wenger go zapamiętał.

To był trzeci szczęśliwy przypadek Fabiańskiego. Ostatecznie Polak trafił do Arsenalu w roku 2007, kiedy jeszcze pierwszym bramkarzem był tam Jens Lehmann. Fabiański nie mógł z nim wygrać, ale Wenger ciągle wysyłał sygnały, że na Polaka liczy. Lubił go nie tylko jako trener, ale mężczyzna, który mógłby być jego ojcem. On już tak ma. W roku 2012, kiedy Wenger przyjechał do Warszawy na mistrzostwa Europy, opiekował się nim Michał Listkiewicz. Mieli jechać razem na jakieś oficjalne spotkanie, Listkiewicz poprosił jednak o godzinę, bo musiał odwiedzić syna w szpitalu. – A mogę pojechać z tobą? – spytał Wenger. I on, jeden z najbardziej znanych trenerów świata wparował do szpitala, ku zdziwieniu pacjentów i personelu medycznego. Listkiewicz opowiadał, że Wenger zaskoczył go znajomością historii Polski. Razem zwiedzili muzeum w Oświęcimiu, wiedział co nieco o dynastii Piastów, pytał jak się nazywa ten region Polski, w którym urodził się Fabiański.

Tyle, że siedem lat spędzonych w Arsenalu to była dla Fabiańskiego droga cierpliwości. Różnie mu się tam wiodło, miał prawo się załamać, kiedy pierwszym bramkarzem został pić lat od niego młodszy Wojciech Szczęsny. W reprezentacji było podobnie. Zmieniali się trenerzy a on zawsze jakby w rezerwie. I tak od lat. Na mundial do Niemiec pojechał razem z Arturem Borucem i Tomaszem Kuszczakiem. Boruc miał niezagrożoną pozycję. Kuszczak stał się w pewnym momencie obiektem drwin, ale zdobył w barwach Manchesteru Utd. Puchar Mistrzów. A Fabiański nic. Na Euro w Austrii rezerwowy, przed Euro w Polsce kontuzjowany. Można się załamać.

Miał już tego dość. Chciał bronić a nie siedzieć na ławce i w roku 2014, po zdobyciu z Arsenalem Pucharu Anglii odszedł do Swansea. W wieku 29 lat zaczynał nowe życie. Rok później uznano go za najlepszego bramkarza Premier League. Wszystko przed nim. Dino Zoff został mistrzem świata w wieku lat 40 a bramkarz reprezentacji Węgier Gabor Kiraly skończył 40 wiosną i właśnie został w swoim kraju bohaterem. Kiedy grał w Hertcie Berlin jego rezerwowym, który nigdy nie wyszedł na boisko był Tomasz Kuszczak. W bramkarskim fachu trzeba mieć cierpliwość i charakter.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej