W ojczyźnie centrów, czyli Stanach Zjednoczonych, z jakiegoś powodu pozwalano budować takie molochy tylko na obrzeżach miast. U nas w szalonych latach 90., kiedy Polacy zachłysnęli się masową konsumpcją i zachodnim stylem życia, wpuszczono je do śródmieść, co okazało się strzałem w stopę.
Była to także wpadka wizerunkowa, ponieważ rzadko które centra oferowały architekturę na jako takim poziomie, a budowane naprędce potworki zniszczyły niejedno miasto. Dawały miejsca pracy i wpływy do miejskiej kasy choćby z podatków, ale coś za coś.
O wiele bardziej destrukcyjna jest ich działalność w przypadku handlu i usług. Punkty, często prowadzone przez rodziny rzemieślnicze w tym samym miejscu od dekad, padały w zderzeniu z nimi jak muchy. Konsumenci są z natury leniwi i gdy mogą wszystkie potrzebne im rzeczy załatwić w jednym miejscu, do tego pod dachem w cieple lub chłodzie, zależnie od pory roku, to je wybiorą.
Nagle się okazało, że ulice handlowe wymierają, bo konsumentom nie chce się tam chodzić. Na gruntowne zmiany jest za późno, ponieważ centrów handlowych nikt nie wyburzy. Nie znaczy to, że nie ma szans na jakiekolwiek zmiany.
Polacy znów zmieniają przyzwyczajenia – okres zachłyśnięcia hipermarketami mamy za sobą, liczba wizyt w centrach handlowych także spada. Część woli kupować przez internet, ale z drugiej strony rośnie grupa osób chcących nawet za produkt zapłacić więcej, pod warunkiem że nie jest to masowa produkcja. Widać renesans niszowych producentów odzieży, biżuterii, kosmetyków, którzy chętnie wybierają na butiki ulice w ścisłym centrum. Potrzebują przepływu ludzi, aby dotrzeć do nowych potencjalnych klientów.