Trudno mi schować ambicje do szafy

Wciąż nie potrafię się odnaleźć jako biegacz amator startujący dla przyjemności – mówi Marek Plawgo, były sprinter, brązowy medalista mistrzostw świata, dziś szef marketingu spółki zarządzającej m.in. Atlas Areną.

Publikacja: 03.05.2016 23:00

Trudno mi schować ambicje do szafy

Foto: materiały prasowe

Rz: Lekkoatletyczną bieżnię zamienił pan na dyrektorski gabinet. Sądząc po wpisach i zdjęciach na Twitterze, dobrze się pan bawi w pracy…

Marek Plawgo: Dostęp do zamkniętych prób artystów, możliwość posłuchania i zobaczenia ich na żywo to zdecydowanie najprzyjemniejsza część mojej pracy. Nagroda za nieprzespane noce i życie w biegu. Ale obowiązków mi nie brakuje: spotkania z klientami, podpisywanie umów, pilnowanie spraw organizacyjnych to ta mniej medialna codzienność.

Nieprzypadkowo użyłem słowa zabawa, bo Atlas Arena żyje teraz głównie z koncertów.

Atlas Arena była pierwszą z dużych, nowoczesnych hal w Polsce. Odkąd pojawiła się konkurencja – trójmiejska Ergo Arena i krakowska Tauron Arena – trudniej walczyć o duże wydarzenia, dlatego staramy się szukać rozmaitych rozwiązań. Mieliśmy tutaj m.in.: lodowisko, tor przeszkód, motocykle i zawody lekkoatletyczne. Bo to obiekt wielofunkcyjny, stworzony nie tylko do organizacji meczów i koncertów. Jest jednak wrażenie, że hala żyje głównie z tych ostatnich, bo te bywają najgłośniejsze. I nie mam na myśli akustyki, lecz skali dotarcia do przeciętnego konsumenta.

Biega pan do pracy?

Na razie nie. Wynika to z faktu, że w swojej pracy z reguły muszę być pod krawatem. Po 20 latach kariery, gdzie każdy trening miał jasno określony cel, nie potrafię jeszcze odnaleźć siebie jako biegacza amatora, który startuje dla własnej przyjemności, pozwala się wyprzedzać innym i wbiega uśmiechnięty na metę na miejscu setnym, dwusetnym czy tysięcznym. Trudno mi schować moje ambicje do szafy. Ale powoli czuję, że zaczyna mi sportu brakować. To nieuniknione, co pokazują przykłady moich kolegów, którzy wracają do rywalizacji w wydaniu amatorskim.

Przeglądając pańskie konto na Twitterze, moją uwagę przykuł szczególnie jeden post: „Jak mnie Anna Lewandowska nie namówi do zmiany trybu życia z siedząco-leżącego na aktywny, to już nikt tego nie zrobi”. Nie wyobrażam sobie pana z pilotem w ręku na kanapie…

Rzadko można mnie nakryć w takiej sytuacji, ale czasem po ciężkim dniu rzeczywiście marzę tylko o wyłączeniu telefonu, włączeniu muzyki i położeniu się na sofie. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli Ania ze swoją niesamowitą energią i pozytywnym podejściem do ludzi nie będzie w stanie zachęcić mnie do większej aktywności – razem z ćwiczącymi z nią 2 tysiącami kobiet w Atlas Arenie – będzie to bardzo trudne. Chyba jej się jeszcze nie udało. Wróciłem natomiast do swojej pierwszej miłości – koszykówki. Staram się regularnie spotkać ze znajomymi, by pograć w szkolnej sali gimnastycznej.

Jak chłopak ze Śląska czuje się w Łodzi?

Przez całą karierę żyłem na walizkach, więc teraz wszędzie szybko się aklimatyzuję. Łódź przypomina mi mój rodzinny Bytom. Miasto poprzemysłowe, o zbliżonej architekturze, dopiero wstające z kolan po okresie transformacji, zaczynające dbać o własną tożsamość i się rozwijać. Myślę, że gdyby założyć ludziom opaskę na oczy, zawieźć do śródmieścia Bytomia czy Łodzi i kazać odgadnąć, gdzie się znajdują, wielu z nich miałoby z odpowiedzią problem.

Kiedy sportowcy kończą karierę, często nie potrafią się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Panu szybko udało się zagospodarować tę pustkę. Studiował pan dziennikarstwo, próbował swoich sił jako komentator i pracował w biurze prasowym Ministerstwa Sportu.

Koniec kariery to przerażająca wizja, coś znajdującego się za taką wielką czarną kotarą. Nagle zostajemy wyrwani ze świata, w którym wszystko jest poukładane i zaplanowane, czasem na kilka lat wprzód. Nie wiadomo, jak zareagujemy na zmiany, gdy przestaniemy podróżować, zwiedzać stadiony i poznawać nowych ludzi, a usiądziemy w jednym miejscu, za biurkiem i rozpoczniemy żmudną, monotonną pracę. Nie ukrywam, że sam z tego powodu przedłużałem decyzję o sportowej emeryturze, ale dzięki temu wiem, że na bieżni zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Miałem miękkie lądowanie. Praca w ministerstwie pozwoliła mi łagodnie przejść na tę drugą stronę, dając jednocześnie możliwość pozostania w środowisku.

Poznał pan kulisy pracy w mediach. Jest trudniej, niż pan przypuszczał?

Jest inaczej, niż uczą na studiach. Człowiek wychodzi pełen ideałów i zderza się z rzeczywistością. Jestem specjalistą w bardzo małym kawałku tortu, nie ma więc na rynku miejsca dla dziennikarzy, którzy są specjalistami w tak wąskiej dziedzinie jak lekkoatletyka. Gdybym chciał robić karierę dziennikarską, musiałbym zwiększyć swoją wiedzę na temat piłki nożnej. A to poza meczami reprezentacji i Ligi Mistrzów nie jest moja bajka. Oglądanie polskich rozgrywek ligowych przychodzi mi z wielkim trudem. Widzę u zawodników dużo niedoskonałości, które w sporcie indywidualnym by nie przeszły. Nie wiem, czy to brak talentu, czy pracy?

Natrafiłem na pański wywiad z 2009 roku dla jednego z portali biegowych. Pozwoli pan, że zacytuję: „Gdy myślę o przyszłości, to chciałbym pobierać emeryturę olimpijską i nic nie robić”. Gdyby zdobył pan medal na igrzyskach, rzeczywiście poświęciłby się pan lenistwu i korzystał z uroków życia?

Kiedy mówiłem te słowa, byłem chyba zmęczony psychicznie i wypalony. Emerytura dałaby mi pewnie spokój i komfort finansowy. Ale nie na tyle duży, by położyć się do góry brzuchem i już więcej nie pracować. Oczywiście, przeżyłbym, nie chodziłbym głodny, ale to byłoby życie od pierwszego do pierwszego. Poza tym jako były sportowiec, potrzebujący wyzwań i ruchu jak tlenu, bardzo szybko bym się zestarzał. Pamiętam, jak po najtrudniejszym w swojej karierze 2007 roku pojechałem na wakacje z zamiarem leżenia na plaży z drinkiem w ręku i palemką. Wytrzymałem dwa dni, trzeciego zacząłem zwiedzać i szukać aktywności.

Pańskie pokolenie odeszło lub za chwilę odejdzie na sportową emeryturę. Ale młodych talentów nie brakuje. Jest rewelacyjna Ewa Swoboda, są uznawany za pana następcę Patryk Dobek czy kulomiot Konrad Bukowiecki.

To był też jeden z powodów, dla którego zakończyłem karierę. Przyjeżdżałem na zgrupowania do Spały i nie wiedziałem, do kogo się dosiąść, bo wśród 150 lekkoatletów nie było żadnych moich znajomych, a część zaczęła mi mówić „dzień dobry”. Kiedy stałem się widzem, wydawało mi się, że płotki nie dostarczą mi już takich emocji jak dawniej. Zastanawiałem się: „dlaczego oni tak wolno biegają?”. I nagle pojawił się Patryk Dobek. Trzymam kciuki, żeby pobił mój rekord. Nie jest to jakiś rewelacyjny wynik, prędzej czy później ktoś się z nim upora. Jeszcze większym zaskoczeniem jest Ewa Swoboda. Dożyłem czasu, w którym Polka walczy jak równa z najszybszymi kobietami na Ziemi. A przecież mówimy o młodej kobiecie, juniorce, która powinna mieć dopiero swoje pięć minut.

Mistrzostwa świata w Pekinie były rekordowe, zdobyliśmy osiem medali, w tym trzy złote. Myśli pan, że w Rio zobaczymy ciąg dalszy tej historii i będą to najlepsze igrzyska dla polskiej lekkoatletyki?

Statystyka pokazuje, że tak powinno być, ale trzeba pamiętać, że na igrzyska cały świat mobilizuje się bardziej. W 2007 roku ja, Anna Jesień i sztafeta 4 x 400 m przywieźliśmy trzy medale, a rok później z Pekinu wróciliśmy z pustymi rękami. Obstawiam, że w Rio zdobędziemy od czterech do sześciu medali. Nasze tuzy to oczywiście waga ciężka: młot i dysk. Kto wie, może radości dostarczą nam też kulomioci? Tomek Majewski nie jest w najwyższej formie, ale gdyby tak schodząc z olimpijskiej sceny, po raz drugi obronił tytuł, dokonałby czegoś niesamowitego. Nie chcę zapeszać, ale po cichu liczę na sprint. Rośnie także forma Adama Kszczota, nie można zapominać o Marcinie Lewandowskim.

Podoba się panu dobra zmiana w Ministerstwie Sportu?

Bardzo podoba mi się program „Klub”, który daje szansę ambitnym trenerom w małych klubach. Jeżdżąc po Polsce, widzę wielu wspaniałych ludzi, którzy nie mają finansowych narzędzi, by zarażać młodzież swoją pasją. Jeśli ten program będzie działał w praktyce tak jak w założeniach, powinien przynieść nam duże korzyści. To, że jakiś trener dostaje diament do oszlifowania i robi z niego mistrza olimpijskiego, to zaledwie koniec drogi. Być może najtrudniejszy, ale zapoczątkowany przez kogoś w małym miasteczku, który ten talent odnalazł i wychował.

Spotkał się pan już z ministrem Witoldem Bańką, pańskim kolegą ze sztafety 4 x 400 m? Była okazja do wspomnień?

Widzieliśmy się kilka razy, ale ze względu na jego obowiązki nie były to już spotkania takie jak dawniej. Krótka rozmowa, wymiana uprzejmości.

Wygląda na to, że minister też był świadomy, że kariera sportowca nie trwa wiecznie. „Przejawiał bardzo duże zainteresowanie polityką, zatruwał nam zgrupowania opowieściami ze świata polityki” – opowiadał pan po powołaniu nowego rządu.

Różniły nas poglądy, ale szanowaliśmy się. Ceniłem w nim to, że potrafił rozmawiać, bronić swoich racji, ale w sposób inteligentny i kulturalny. Nigdy nie było między nami konfliktu. Takich dyskusji wybiegających poza sport zawsze na zgrupowaniach brakowało. Witek był jednym z ostatnich Mohikaninów. Kontynuował tradycje starszego pokolenia – mówców, myślicieli, z którymi można było spędzać interesująco godziny, nie mając dostępu do telewizora i internetu.

Słyszał pan o projekcie ustawy dotyczącym skuteczniejszej walki z dopingowymi oszustami? Powołanie Polskiej Agencji Antydopingowej, zwiększenie liczby pobieranych próbek, status funkcjonariuszy publicznych dla kontrolerów…

To zawsze będzie walka z wiatrakami. W każdym środowisku znajdzie się ktoś, kto będzie chciał pójść na skróty. Pokusa bywa silniejsza. Uważam jednak, że po ostatnich wydarzeniach takie działania są potrzebne. Zastanawiam się tylko, czy ta regulacja przyniesie jakieś widoczne efekty. Biorąc pod uwagę liczbę wpadek dopingowych w polskim sporcie, okazuje się, że nie mamy wcale tak dużego problemu. To, że u nas coś będzie zabronione, nie znaczy, że tak samo będzie na Białorusi, w Rosji czy innym kraju, w którym doping jest powszechniejszy. Brakuje mi konsolidacji przepisów w przestrzeni międzynarodowej, a także jednoznacznego komunikatu europejskiej i międzynarodowej federacji lekkoatletycznej oraz MKOl. Wystarczyłby jeden przepis: świadomy doping powinien dyskwalifikować ze startu we wszystkich imprezach. Takie osoby nie powinny mieć szans na odkupienie win w przeciwieństwie do tych, które nieświadomie padły ofiarą dopingowej machiny.

Będzie pan spokojniejszy, jeśli do startu na igrzyskach w Rio nie zostaną dopuszczeni rosyjscy i kenijscy lekkoatleci?

Rosja i Kenia zawsze zdobywały grad medali, więc obawiam się, że część obserwatorów może porównywać takie igrzyska w niepełnym składzie do Moskwy 1980 i Los Angeles 1984. Medalistom w niektórych konkurencjach będą pewnie ujmowane zasługi. Ale chyba warto ponieść koszty, jakaś sprawiedliwość być musi. Może będą to igrzyska niekompletne, ale oczyszczające dla ruchu olimpijskiego.

CV

Marek Plawgo, rocznik 1981. Rekordzista Polski w biegu na 400 m ppł (48,12). Dwukrotny halowy mistrz Europy na 400 m i w sztafecie 4×400 m (Wiedeń 2002), srebrny medalista mistrzostw Europy na 400 m ppł. (Göteborg, 2006), dwukrotny brązowy medalista mistrzostw świata na 400 m ppł. i w sztafecie 4×400 m (Osaka 2007).

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Materiał Promocyjny
Jak przez ćwierć wieku zmieniał się rynek leasingu
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
5G – przepis na rozwój twojej firmy i miejscowości
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
Nowości dla przedsiębiorców w aplikacji PeoPay