Rzeczpospolita: Co jest większą odpowiedzialnością: układanie programu własnego festiwalu, a jest pan kierownikiem programowym wrocławskiego Dialogu, a więc festiwalowego kolosa, czy też wyselekcjonowanie najlepszego spektaklu w roli przewodniczącego jury, tak by nie skrzywdzić gospodarza?
Tomek Kireńczuk: Na pewno układanie programu festiwalu jest dużo większym wyzwaniem. Wyboru dokonujemy z jakiejś, w pewnym sensie niepoliczalnej ilości powstających na całym świecie spektakli. Przy układaniu programu festiwalu męczy nas głębokie przekonanie o tym, że gdzieś na świecie powstał właśnie genialny spektakl, a ja nie wiem, gdzie jest i jak tam dotrzeć. Z jednej strony sprawia to, że ciągle szukam tego co najlepsze i wciąż jestem głodny teatru, z drugiej jednak towarzyszy mi nieustające poczucie swego rodzaju porażki: przekonanie, że nie byłem tam, gdzie powinienem być. Poza tym, układając program festiwalu, biorę odpowiedzialność za widzów i ich wolny czas, który postanawiają poświęcić na udział w festiwalu. I to jest bardzo duża odpowiedzialność. Tymczasem w przypadku jurorowania sprawa jest łatwiejsza, bo wybieramy spośród określonej i wyselekcjonowanej grupy spektakli. W sumie jest trochę tak, że wchodzimy do czyjegoś domu i zaczynamy przestawiać w nim meble. Ale skoro robimy to na zaproszenie gospodarza – to chyba tak ma być. Poza tym na Kontrapunkcie, poza nagrodami jury, jest też Wielka Nagroda Publiczności. To na pewno daje nam większą swobodę i niezależność, bo wiemy, że widzowie też mają możliwość wyrażenia własnej opinii. A Kontrapunkt ma naprawdę wspaniałą widownię. Imponujące jest to, jak wielu jest widzów, którzy uczestniczą we wszystkich wydarzeniach festiwalu, przez cały tydzień krążąc od teatru do teatru.
Jak przewiduje pan pracę nad konkursowymi tytułami, w których są pozycje bliskie alternatywy, ale i z głównego nurtu, jak spektakl Krystyny Jandy?
Krystyna Meissner, twórczyni wrocławskiego Dialogu, a wcześniej toruńskiego Kontaktu, często mi powtarza, że jest tylko jedno kryterium oceny spektaklu: spektakl jest albo dobry, albo zły. A to znaczy, że albo do nas przemawia i sprawia, że zaczyna się coś dziać z naszymi emocjami, z naszą wrażliwością, albo pozostawia nas obojętnymi. Myślę, że to jest bardzo dobre kryterium oceny spektakli, a przynajmniej punkt wyjścia do rozmowy o nich w kontekście nagród, wyróżnień itd. A to, czy powstały one w teatrze alternatywnym czy mainstreamowym, jest bez znaczenia.
Czy można wznieść się nad własne upodobania i generacyjne predyspozycje? Czy przeciwnie – trzeba oceniać subiektywnie?