Rzeczpospolita: Tarnobrzeg do niedawna kojarzył mi się z siarką i panem. Teraz po siarce pozostały już tylko wspomnienia…
Andrzej Mleczko: Rzeczywiście nie ma już tego specyficznego zapachu zgniłych jajek, który unosił się nad miastem. Dlatego zresztą stosunkowo rzadko tam bywałem. Ale żeby była jasność: mam dwie małe ojczyzny. Pierwszą jest Tarnobrzeg, gdzie się urodziłem i gdzie od dawna mieszka cała moja rodzina, a drugą – Kolbuszowa, gdzie spędziłem pierwsze szesnaście lat w związku z pracą ojca, który był dyrektorem leżących w okolicy stawów. I było to szesnaście fantastycznych lat wśród drzew, pól, lasów i zwierząt. Chwilami sam sobie zazdroszczę tego dzieciństwa. Żeby było jeszcze ciekawiej, mieszkaliśmy nad rzeką Nil, ale może lepiej o tym nie wspominać, żeby nie zachęcać uchodźców.
Często odwiedzał pan malowniczy zamek w Dzikowie?
Nie mogłem nie odwiedzać, chociażby dlatego, że rodzinny dom mojego ojca oddalony jest zaledwie sto metrów od zamku, a mój brat kupił dom jeszcze bliżej. Nawiasem mówiąc, Dzików był kiedyś na obrzeżach Tarnobrzega, a dziś jest w jego ścisłym centrum. Zamek ten zresztą zawsze przewijał się w rodzinnych rozmowach, ponieważ dziadek ze strony matki był przez wiele lat dyrektorem lasów i stawów hrabiego Tarnowskiego.
To był wysoką figurą…