Rzeczpospolita: Jaki był pana ulubiony sport, kiedy był pan nastolatkiem?
Krzysztof Cugowski: Chodziłem na żużel. Mieszkałem w pobliżu stadionu żużlowego, a kiedy miałem siedem lat i poszedłem do szkoły muzycznej, rodzice kupili mi pianino od najwybitniejszego żużlowca Lubelszczyzny, czyli pana Włodzimierza Szwendrowskiego, wychowanka Ogniwa Lublin. Żużel i muzyka w moim życiu od początku się mieszały. Zainteresowałem się żużlem właśnie dlatego, że rodzice kupili mi… pianino. Podziwiałem dokonania pana Szwendrowskiego, a później, gdy już podrosłem, miałem okazję spotykać się z nim prywatnie. Radził sobie świetnie w życiu zawodowym po zakończeniu kariery sportowej. Został wybrany na żużlowca wszech czasów Lubelszczyzny.
Co pana rajcowało w żużlu? Specyficzny zapach paliwa, ryk maszyn, prędkość, odwaga sportowców?
To wszystko tworzy wyjątkową mieszankę. W powietrzu unosi się zapach metanolu, w dawnych czasach połączonego z przypalonym olejem Castrol. Każdy powinien to poczuć. Miałem też okazję przejechać kilka okrążeń na profesjonalnym motorze żużlowym w czasach, gdy trenerem Motoru Lublin był świętej pamięci Witek Zwierzchowski. Osobiście posadził mnie na maszynie. Wielkiego problemu nie miałem, bo jeździłem i jeżdżę na motocyklu, ale żużlowy motor to jednak coś innego. Przede wszystkim trzeba pokonać opór materii, czego w telewizji dobrze nie widać. Na ekranie tor wydaje się płaski i nie ma wrażenia realnej szybkości. Mam znajomych, którzy pytają mnie: „Co ty oglądasz? Przecież ciągle jeżdżą tylko w lewo i nie bardzo się spieszą!”. Tymczasem tor nie jest gładki, tylko skopany jak błotniste kartoflisko, które ma swoje doły, dziury i wzniesienia. Nawet przejechanie czterech kółek w turystycznym stylu wymaga ogromnego wysiłku. Trzeba utrzymać kierownicę w ręku.
Dłonie pianisty są za słabe?