Zaś owoce poczynań krakowiaków vel Małopolan w dziedzinie de facto w życiu najważniejszej, czyli w kuchni, są takie, że palce lizać.
Powiedzenie „zjeść po krakowsku” wcale nie znaczy na cudzy koszt, lecz pysznie, suto, do syta. W przedwarszawskiej stolicy jada się po królewsku, ba! – nawet po cesarsku, gdyż Małopolska jako prowincja cesarstwa austro-węgierskiego siłą rzeczy ulegała kulinarnym wpływom Wiednia.
Specyfika kuchni małopolskiej wywodzi się z czasu zaborów. Historycy nauczają, że dziejowe zawirowania i brak politycznej przestrzeni do tworzenia odrębnej jakości w dziedzinie szeroko pojętej kultury sprawiły, iż kultura Krakowa i Galicji, czyli dzisiejszej Małopolski, to efekt fuzji wpływów austriackich, węgierskich, czeskich, niemieckich, żydowskich, a nawet wołoskich.
Przekładając to na język bardziej zrozumiały, a konkretnie, na talerz, flaczki po krakowsku są bardziej gęste niż po warszawsku i bez pulpetów. A krakowskiej maczanki w Warszawie w ogóle nie znają – niedobrze, bo jest pyszna: duszona wieprzowina w obfitym sosie kminkowym, w której macza się kawałki chleba.
Stolica cesarza Franciszka Józefa odcisnęła piętno także na galicyjskich deserach. Pischinger, uznawany powszechnie, Warszawy nie wyłączając, za przysmak typowo krakowski, to wafle przekładane masą z masła, mleka, cukru i kakao, specjał wymyślony przez wiedeńskiego cukiernika o takim nazwisku.