Rz: Czy każdy aktor Teatru Polskiego może przyjść do dyrektora Opatowicza, zaproponować mu monodram i mieć w biografii taką premierę jak „Tworki” w pana wykonaniu?
Marek Żerański: Dla dyrekcji taki wniosek to duże wyzwanie. Proces decyzyjny w przypadku „Tworek” był więc długi i chybotliwy. Trwał dłużej niż dwa lata. Z mojej strony działało silne przekonanie, że warto i trzeba „Tworki” zrobić. Ostateczna decyzja o realizacji przedstawienia zapadła niespełna trzy miesiące przed premierą. Być może okoliczności sprzyjały, bardziej niż mogę to sobie uświadomić. Być może pomysł przeniesienia powieści Bieńczyka na scenę znalazł już wówczas wystarczające uzasadnienie merytoryczne. Udało się też wypracować obietnicę dodatkowych środków z budżetu biura kultury. Myślę, że dla dyrekcji ważny był dobór tekstu, moment, w jakim znajduje się teatr, i to, gdzie zabrnęła nasza rzeczywistość, a nie tylko moja propozycja. Nie każdy aktor pragnie takiego sprawdzianu jak monodram. Pomimo wsparcia teatru trzeba codziennie usprawiedliwiać konieczność swojego działania i przekuwać je na konkretne dyrektywy wobec siebie i innych. Działa się samotnie. Mimo to – vouloir c’est pouvoir: dla chcącego nic trudnego!
Marek Bieńczyk jest tłumaczem Milana Kundery, eseistą, znawcą wina i autorem dwóch powieści, w tym wspomnianych „Tworek”. Jak doszło do tego wyboru?
Kwestie grozy i Arkadii poruszane w Tworkach są nadzwyczaj aktualne. Marek Bieńczyk w niezwykły sposób sublimuje z rzeczywistości wątki na pograniczu optymizmu, ironii i melancholii. Lubi opowiadać. Stworzył świetne narzędzie dla teatru. Jest w nim coś dla mnie właściwego, dobrze leżącego zarówno między słowami, jak i w ich relacjach do siebie. Ale pomógł też przypadek. Grałem kiedyś Gustawa-Konrada w Warszawie, w Cytadeli, i Marek był wówczas obecny. Nie pozostał obojętny. Zrządzeniem losu dowiedziałem się o tym po dwóch latach w pociągu do Krakowa, gdy wsiadłem do tego samego co on przedziału. Rozmawialiśmy. Później przeczytałem, co tylko było do dostania z jego książek, i „Tworki” po pierwszej lekturze stały się wyzwaniem. To było ponad dziesięć lat temu, ale utrzymaliśmy kontakt. Doszły do tego wszystkiego zabawne koincydencje: Marek urodził się 6 lipca, a ja 7 lipca. A dzieli nas tyle lat, ile bohaterka „Tworek” Sonia miała przed napisaniem listu.
Mamy w powieści do czynienia z paradoksalną sytuacją: poza murami trwa wojna, a szpitalu psychiatrycznym panuje względna normalność, wszakże do czasu. Jaką historię pan opowiada podczas spektaklu, bo przecież całej książki pokazać się nie da.