Rz: Często jest pan stawiany w kontrze do Pawła Wodzińskiego, swojego poprzednika w Teatrze Polskim, ale i wieloletniego współpracownika wcześniejszego dyrektora Pawła Łysaka, którego jest pan wychowankiem. Jak poruszać się w gąszczu takich skomplikowanych relacji?
Łukasz Gajdzis: W latach 2006–2011 pracowałem u Pawła Łysaka, który niewątpliwie jest moim artystycznym mentorem, „teatralnym ojcem”. Połączyły nas wspólne zainteresowania – mnie była bliska idea teatru ubogiego, wychodzącego również do wykluczonych, później kategoryzowanego jako teatr społeczny. Dyrektor Łysak nazywał to teatrem „wspólnym”. Paweł umiał znakomicie bronić swoich artystycznych celów, nawet tych bardziej kontrowersyjnych, lecz tworzył tutaj miejsce komunikujące się z szeroką publicznością. Natomiast antagonizowanie mnie z poprzednim dyrektorem zostało sformułowane w debacie publicznej jedynie w kontekście konkursu organizowanego przez miasto Bydgoszcz. A priori możemy założyć, że kontrkandydaci w publicznym konkursie stają do siebie w opozycji. Jest to jednak pewne uproszczenie, zawsze ceniłem wybory dyrektora Wodzińskiego, pracowali tu wspaniali twórcy i niektórzy z nich zapewne tu wrócą. Wierzę, że jednak można mieć różne wizje teatru.
Urodził się pan i wykształcił w Łodzi, w Filmówce, ale „ziemią obiecaną” nazwał pan Bydgoszcz, gdzie debiutował pan w „Tymonie Ateńczyku” Macieja Prusa. Jak zapamiętał pan tę pracę i pierwsze wrażenia po przyjeździe do tego miasta?
Emocje towarzyszące absolwentowi szkoły teatralnej, gdy wstępuje do pierwszego teatru, pozostają w pamięci na całe życie. Zaczyna swoją artystyczną drogę pełną niespodzianek, tajemnic, ale też pytań. Szansa wystąpienia u Macieja Prusa, znakomitego reżysera, nie przytrafia się codziennie. Pamiętam, że przyjechałem wieczorem do Bydgoszczy pociągiem i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wyjściu z dworca, to podniszczony neon zapraszający do miasta. Domyśliłem się, że miał brzmieć „Bydgoszcz wita”, jednak świeciło się jedynie kilka liter. Rozbawiło mnie to, ponieważ w moim mieście rodzinnym, Łodzi, był podobny napis, również niedziałający. Pamiętam pierwsze próby. Z wielką żarliwością przygotowywałem postać Poety, ale równolegle obserwowałem pracę Macieja, ponieważ interesowała mnie reżyseria.
Rok po przyjeździe do Bydgoszczy wyreżyserował pan „Pchłę Szachrajkę”, która jest grana od dekady i ma na liczniku ponad 300 spektakli. Jak doszło do premiery i co pan chciał pokazać?