Wśród klientów – Ukrainki, Niemcy. Widać auta z dyplomatycznymi rejestracjami. Ale tłoku nie ma, to nie sezon. A w większości zakładów napis: proszę dzwonić. Przy kasie zazwyczaj właściciel.
Oczywiście biznes nie jest już taki jak kiedyś. Nie ma już dużego, kiedyś największego w Polsce zakładu futrzarskiego, z którym małe firmy współpracowały na różne sposoby, a jakości produkcji zazdrościli kuśnierze spod Nowego Targu. Państwowe przedsiębiorstwo nie wytrzymało przejścia z gospodarki planowanej na rynkową i zbankrutowało, mimo że moda na kożuchy w końcu lat 80. panowała w najlepsze. W halach produkcyjnych w najlepszym czasie pracowało tam nawet 2 tys. osób, a Państwowe Zakłady Futrzarskie były jednym z największych pracodawców na Lubelszczyźnie. Wprowadzenie gospodarki rynkowej i otwarcie granic spowodowało, że popyt na kożuchy spadł. Można było wówczas kupić wprawdzie gorszej jakości, ale znacznie tańsze kożuchy rosyjskie. Albo ortalionową kurtkę w Niemczech.
Bo zimy za ciepłe
Zakłady futrzarskie zostały spółką Skarbu Państwa, poddano je restrukturyzacji, po której w zasadzie już się nie podniosły. Zmieniali się prezesi, ostatecznie spółka przeszła w ręce bardzo przedsiębiorczego Bogusława Bagsika, znanego z afery Art-B, który otworzył luksusowy sklep z kożuchami na ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie i zabił popyt niebotycznymi cenami. Trzeba jednak przyznać, że Bagsik próbował wszystkiego: zmienił strategię, szukał nowych rynków zbytu, udało mu się zdobyć rządowe kontrakty na szycie kurtek dla pilotów. Ale jednocześnie narastało zadłużenie spółki – w 2003 roku sięgnęło kilkunastu milionów złotych i dług okazał się niespłacalny.
Podobnie było z zakładami produkującymi słynny włocławski fajans, tak modny w latach 70. i 80. Finanse firmy się załamały, zakład został zamknięty. Produkcję podchwyciły i rozwinęły małe zakłady rzemieślnicze, które – tak jak w Kurowie – zaczęły rozkwitać. Tyle że we Włocławku po tym, jak znalazła się przedsiębiorcza nowa właścicielka, zakład wznowił produkcję i działa do dziś. Czy taki obrót sprawy jest jeszcze możliwy w Kurowie? Raczej nie. Z zakładu zostały tylko mury. Maszyny i wszystko, co dało się sprzedać – sprzedano. Bo trzeba było wypłacić m.in. zaległe wynagrodzenia i odprawy. Pod koniec 2016 roku dług zakładów futrzarskich tylko wobec Wojewódzkiego Funduszu Świadczeń Pracowniczych w Lublinie wynosił 3,1 mln zł, z czego większość, bo 1,9 mln zł, to odsetki. Po zakładzie właściwie pozostał tylko grunt, który nie nadaje się nawet do uprawy iglaków, w których wyspecjalizowali się okoliczni ogrodnicy.
Ale kożuchy nadal się sprzedają. I to nie dziwi. Są dobrze skrojone, lekkie. Ich dodatkową zaletą jest to, że nadal kosztują połowę tego, co w wielkomiejskich galeriach handlowych. Albo jeszcze mniej. Ale kurowscy kuśnierze skarżą się na zmieniający się klimat w Polsce. Kilka ostatnich zim było tak ciepłych, że kożuch musiał być wyjątkowy, by go nosić. Stąd klientki zza wschodniej i zachodniej granicy.