Rz: Czy przed uzyskaniem tytułu Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław mógł czuć się miastem niedocenionym jako ośrodek kulturotwórczy?
Jacek Bunsch: Jeśli nawet czuł się trochę niedoceniony, to miał ku temu powody. Warto przypomnieć, że już od końca lat 60. XX wieku Wrocław przeżywał wielki rozkwit, zwłaszcza jako ważny ośrodek teatralny. Zawdzięcza to przede wszystkim Jerzemu Grotowskiemu, a jego słynne spektakle „Książę Niezłomny” czy „Apocalypsis cum figuris” realizowane we wrocławskim Teatrze Laboratorium wpisały się na trwałe w historię światowego teatru. Jednak Wrocław tamtego okresu to także Festiwal Teatru Otwartego. Pamiętam, że jako studenci z Krakowa mający na co dzień znakomite spektakle Starego Teatru oraz słynne przedstawienia Kantora jeździliśmy zawsze do Wrocławia, by zobaczyć nowości kontrkultury.
Dobrze czuliście się we Wrocławiu?
Dla mieszkańców Krakowa, który jako jedno z nielicznych miast w Polsce prawie nie ucierpiał w czasie wojny, Wrocław był miejscem zadziwiającym. Oprócz starych zachowanych gmachów i nowych budowli całe ciągi ruin, które tworzyły dziwną dekorację dla spotkań z undergroundowym teatrem grupy zapaleńców szukających sposobu nowego ukazania świata. To we Wrocławiu można było spotkać Petera Brooka, zaobserwować, jak słynny reżyser włoski Eugenio Barba dyskutuje z Grotowskim na temat jego koncepcji teatru. Dla ludzi PRL to było takie zetknięcie z Zachodem, bo Wrocław leżał na Zachodzie. Dziś, gdy prowadzę zajęcia na PWST, muszę przypominać tamte zjawiska, bo mało się o nich pamięta.
Był jeszcze słynny Wrocławski Teatr Pantomimy Henryka Tomaszewskiego.