Kiedy to było? Może dwie dekady temu, w środku moich kolejnych, już całkiem świadomych, peregrynacji po Lubelszczyźnie. Kiedy były te pierwsze, mniej świadome? Wczesne lata siedemdziesiąte. Zaczynały się w rodzinnym domu mojego dziadka na Bronowicach. Wiodły zwykle na Stare Miasto, w okolice zamku, do legendarnej restauracji Pod Czarcią Łapą. Potem dalej, już za rogatki, w świat łagodnych pagórków i barwnych lasów Lubelszczyzny.
Ojciec tłumaczył, że nasza rodzina jest właśnie stąd, że pochodzimy od szkockich kondotierów w służbie Zamoyskich, którzy osiedli gdzieś na odległych przedmieściach Lublina w końcu XVII wieku. Dowodów nie posiadał, ale taka była rodzinna legenda, którą żyjemy po dziś dzień. Może ktoś pomoże mi ją sprawdzić?
Potem przyszedł czas innej legendy. Oszołomiła mnie wraz z przeczytanymi książkami Singera. Nie wiem, co go łączyło z Lubelszczyzną, ale darował jej w swoich dziełach wyjątkową przestrzeń. Oczywiście świat najlepiej zna przygody Jaszy Mazura. „Sztukmistrz z Lublina” to jedna z najsłynniejszych książek Bashevisa, ale ja osobiście należę do wielbicieli „Szatana z Goraju”, pierwszej powieści późniejszego noblisty. Napisana w latach trzydziestych, jakby wyczuwa rodzący się właśnie po drugiej stronie Atlantyku realizm magiczny. Singerowski Goraj to przecież nic innego jak polskie Macondo. Miejsce, z którego wyrasta wielki mit, by pójść już samodzielnie w świat.
Czy Goraj naprawdę istnieje? Zadawałem sobie nieraz to pytanie. Czy nie starły go wojny kozackie, szwedzki potop, najazdy tatarskie? Czy kiedyś do niego trafię?
Trafiłem. Całkiem przypadkiem. Jadąc kiedyś w pośpiechu z Krasiczyna do Warszawy, zobaczyłem drogowskaz na Goraj. Nie zastanawiając się długo, skręciłem w lewo i trafiłem do Singerowskiego Macondo. Dojechałem do ryneczku. Spojrzałem na domy. Znalazłem starą synagogę (już w innej roli), domki ustawione jak w książce, te same drzewa i powietrze. A więc istnieją czary, pomyślałem. I stąpają po ziemi. Tu, na Lubelszczyźnie, jak nigdzie indziej.