Nie wiem, czy był kapłanem idealnym. Raczej nie. Był maksymalistą, a ludzie nie lubią maksymalistów, bo są uciążliwi dla otoczenia, stawiają jakieś cele, wysoko zawieszają poprzeczkę. Nie są zbyt tolerancyjni dla czyichś błędów, tłumaczeń i wymówek. Góra też taki był. Nie znosił „ciepełka” – popijania herbatki i kawki w klasztornej salce, gadania o niczym, potoku słów usprawiedliwiających „nicnierobienie”. Ludzie lubią kapłanów słuchających ich skarg i niekończących się narzekań. Ojca Jana, mam wrażenie, to nudziło i denerwowało. Rozmowa – owszem, ale twórcza, posuwająca sprawy do przodu, rozwiązująca jakieś problemy, wyznaczająca nowe cele, otwierająca furtki.
Ale przede wszystkim działanie. Robota. Lednica, gdzie z niczego stworzył ważny ośrodek duszpasterski, nie wzięła się z gadania, tylko z jasno określonego celu, planowania, pracy, dobrego zarządzania. I z jego niecierpliwości.
Wielu raziła spektakularność działań ojca Góry, szum, który wywoływał. Ale bez tego szumu nie byłoby Lednicy i – chyba już milionów – młodych ludzi, którzy uczestniczyli w spotkaniach na Polach Lednickich. Coś z tych spotkań w ludziach zostawało, choć nie wszyscy później zostawali żarliwymi katolikami. A na zarzut o spektakularność działań ojca Góry odpowiadam – Jamna. Surowy, cichy ośrodek, zagubiony w okolicach Zakliczyna niedaleko Tarnowa, którego rytm wyznacza piękna zasada „Ora et labora”, od lat prowadzony we współpracy z ojcem Górą przez ojca Andrzeja Chlewickiego. Miejsce, gdzie prostowano ścieżki pogubionych młodych ludzi. Nie wiem, w ilu wypadkach to się udało, ale o dwóch wiem na pewno. I już tylko za tych dwóch należy się wdzięczność.
Lubiłem jego kazania. Nie było w nich ekscytacji, schlebiania słabościom i polityki, w którą z taką chęcią uciekają księża. To nie był potok słów i erudycyjnych popisów, podczas których ludzie błądzą myślami wokół niedogotowanych ziemniaków podanych przez teściową na niedzielny obiad, zgadywania, co jutro wymyśli szef, albo rozważań o kapelusiku, w który przyodziała się siedząca w sąsiedniej ławce paniusia. To były krwiste, poruszające kazania. Dla mnie był kaznodzieją bliskim ideałowi.
Był też ojciec Góra żebrakiem idealnym. Wypraszany drzwiami, wracał oknem. Nie dla siebie i swoich współbraci. Kiedyś młodzi zakonnicy poskarżyli mu się na panującą w ich celach niską temperaturą. „Jest zima, to musi być zimno” – ofuknął ich i zakończył sprawę. Żebrał o pieniądze w wielu poznańskich firmach, ale żebrał po to, aby robić coś dla innych. Idealny przedstawiciel żebraczego zakonu.