Wielokulturowa kraina, na którą pod koniec II wojny światowej padł mrok. Zielone połoniny stały się areną nienawiści i walk polsko-ukraińskich. W rezultacie Bieszczady na początku lat 50. stały się pustkowiem. Ziemią niczyją z pustymi domami i zdewastowanymi cerkwiami. Region stał się tym, czym w Rzeczypospolitej szlacheckiej były ukraińskie stepy – mekką banitów, dezerterów i ludzi, którzy chcieli zapomnieć o przeszłości. Podobnie jak amerykański Dziki Zachód. Czy przesadzam i nadmiernie romantyzuję? Zdecydowanie tak, ale też na tym polega budowanie narracji.
Idealnym twórcą dla takiego tematu zdaje się być Wojciech Smarzowski, który już niejako „odzyskał” Mazury i historię ich mieszkańców dla szerokiej publiczności w filmie „Róża”. Może gdyby do jego rąk trafił dobry scenariusz opowiadający o mieszkańcach Bieszczadów, to kto wie? W końcu wychował się w miasteczku Jedlicze w nieodległym powiecie krośnieńskim. Smarzowski obecnie kończy film o tragicznej historii Wołynia. Widać zatem, że tematy polskich rubieży go inspirują.
W PRL Bieszczady były najczęściej plenerem dla opowieści westernowej. Czy może bardziej „easternowej”, bo przecież kowboje ze Wschodu nie walczyli z bandytami i nie łupili Indian, tylko gromili ukraińskie „bandy”. Jak choćby tytułowy „Ogniomistrz Kaleń” w filmie zrealizowanym na podstawie powieści „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda.
Postać Gerharda jest bardzo nieoczywista i budzi wielkie emocje. Był lwowskim Żydem urodzonym w 1921 r. W czasie wojny dostał się do niemieckiej niewoli, a po zwolnieniu nawiązał kontakt z francuskim ruchem oporu. W 1945 r. wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego i trafił w Bieszczady. Uczestniczył w niesławnych akcjach pacyfikacyjnych i wysiedleńczych, a w 1952 r. trafił na dwa lata do więzienia. Zginął w 1971 r. okrutnie zamordowany przez swego niedoszłego zięcia, ale jeszcze wiele lat krążyły plotki, że to zabójstwo z polityką w tle, sięgające przeszłością jeszcze do czasów bieszczadzkich. Może to jest gotowy pomysł na powieść lub scenariusz?