Obok podwyżek dla lekarzy gwarantowała także dojście od 4,5 do 6 proc. PKB nakładów na zdrowie w 2024 r. Choć ustawa weszła w życie w lipcu, akty wykonawcze do niej były gotowe dopiero na jesieni i dopiero wówczas dyrektorzy szpitali byli zmuszeni wypłacić podwyżki dla rezydentów oraz specjalistów, którzy w ramach umowy lojalnościowej zdecydowali się dyżurować tylko w macierzystym szpitalu. I to wstecznie, z wyrównaniem od lipca.
W teorii podwyżki rezydentów miały być dla szpitala bezkosztowe. Pensje lekarzom w trakcie szkolenia specjalizacyjnego płaci bowiem Ministerstwo Zdrowia. To ono miało ponieść koszty wzrostu wynagrodzeń o 600 zł miesięcznie dla adeptów dziedzin zwykłych (np. dermatologii czy ginekologii) i o 700 zł – dziedzin priorytetowych (np. patomorfologia czy psychiatria dziecięca). Resortowi umknęło jednak, że taka podwyżka automatycznie zwiększa koszty tzw. dodatków do pensji, a więc np. dyżurów. Jak obliczył gen. prof. Grzegorz Gielerak, dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego, uznawany za jednego z najlepszych menedżerów w Polsce, szefowie szpitali muszą 40 proc. tej podwyżki zapłacić z własnej kieszeni. A na to nikt im już nie dał pieniędzy.
Resort zdecydował się zatrzeć to przykre wrażenie, finansując z własnych pieniędzy 40 godzin dyżurów rezydentów miesięcznie. I doprowadził do jeszcze większych problemów, bo szefowie szpitali nie mogli już finansować dyżurów przyszłych specjalistów na podstawie osobnej umowy. Jeśli chcieli obsadzić nimi więcej niż 40 godzin dyżuru w miesiącu, musieli zapłacić im według stawki ministerialnej. A ta była dla nich nie do udźwignięcia, biorąc pod uwagę, że rezydent nie może dyżurować samodzielnie, a odpowiedzialność za ewentualne błędy ponosi nadzorujący ich specjalista. Efekt? W wielu szpitalach rezydenci dyżurują osiem razy po pięć godzin w miesiącu, czyli po normalnym dniu pracy, który kończy się zwykle o godz. 15.35, zostają w szpitalu do godz. 21. Nie korzysta na tym nikt – ani rezydenci, którzy narzekają, że chirurgii czy anestezjologii nie da się nauczyć, nie dyżurując w nocy, kiedy lekarz ma większą samodzielność i pewność, że zobaczy absolutnie wszystko, co musi zobaczyć, by móc nazwać się ekspertem w danej dziedzinie, ani szpital, który z takiego półdyżurującego lekarza ma średni pożytek, zwłaszcza jak wychodzi w środku jakiejś procedury.
Ofiary własnego sukcesu
Gen. prof. Grzegorz Gielerak uważa, że walcząc o godziwe warunki pracy, rezydenci padli ofiarą własnego sukcesu i niedługo szpitale mogą nie chcieć ich zatrudniać. Nie z zemsty czy niechęci do żółtodziobów, ale ze względów praktycznych. Nawet droższy specjalista zapewnia im spokój i pewność, że pacjenci będą pod jak najlepszą opieką. Można go też wykazać w umowie z Narodowym Funduszem Zdrowia, który działanie danego oddziału uzależnia od liczby zatrudnionych specjalistów z danej dziedziny. A jeśli taki specjalista nie ma pod sobą rezydenta, którego musi uczyć, sprawdzać i za którego odpowiada, tym lepiej. Chętniej przyjdzie do pracy.
Ale podwyżki to nie wszystko. Szefom większości placówek sen z oczu spędza kolejny akt prawny – obowiązujące od 2019 r. normy zatrudnienia pielęgniarek. Te, z kolei, zakładają, że na jednego pacjenta na oddziałach zabiegowych (chirurgia ogólna, położnictwo, intensywna terapia) przypadać ma 0,8, a na niezabiegowych (choroby wewnętrzne, pediatria, dermatologia czy alergologia) – 0,7 pielęgniarki. Propacjencki zapis gwarantuje, że nie będzie już dochodzić do patologii, gdzie 40 chorych na dwóch oddziałach pilnowała w nocy jedna pielęgniarka, która w sytuacjach nagłych zastanawiała się, czy ratować chorego z zatrzymaniem krążenia, czy lecieć do tego, który właśnie dostał krwotoku. Przyciśnięte płacowo szpitale postanowiły jednak zaradzić nowym normom, zmniejszając liczbę łóżek. Wiceminister zdrowia Józefa Szczurek-Żelazko podaje, że w ciągu pierwszego miesiąca obowiązywania norm zlikwidowano jedynie 3,4 tys. łóżek, a ministerialne mapy potrzeb zdrowotnych sporządzone na polecenie Unii Europejskiej mówiły o znacznie większej liczbie. Związek Miast Polskich alarmuje, że łóżka zniknęły głównie z oddziałów, na których chorych będzie przybywać, czyli chorób wewnętrznych, pełniących w wielu szpitalach funkcję oddziałów geriatrycznych.