CZYTAJ TAKŻE: Związki metropolitarne: razem możemy zdziałać zdecydowanie więcej
I pan w to wierzył?
Oczywiście. Nie wiedziałem co się stanie, ale wierzyłem. W 55. minucie trener wpuścił mnie na boisko za Marcusa. Nie do ataku, a na prawą pomoc. Nie moja pozycja, ale okej, w finale mógłbym zagrać nawet na bramce. Biegamy, biegamy, czas ucieka, a tu nic – wciąż jest 0:0. Pierwszy kwadrans dogrywki i nadal bez bramek. Wreszcie Adam Marciniak dośrodkował z lewej strony. Z samej linii bocznej. On tak zawsze robił na treningach i wielu meczach, a kiedy piłka leciała wysoko ja myślałem tylko o jednym: byle ją trafić. Zrobiłem ruch na pierwszy słupek, stoperzy Lecha dali się nabrać, ja się cofnąłem i uderzyłem piłkę środkiem głowy. Nieczysto, ale na tyle dobrze, że wpadła do siatki. To był szał, najszczęśliwszy moment w moim życiu. Na najważniejszym stadionie w Polsce parę tysięcy ludzi krzyczy „Sie-masz-ko, Sie-masz-ko!”, a Arka wygrywa. Dla takich chwil uprawia się sport.
Siedząc na trybunach miałem wrażenie, że chociaż do końca pozostawało co najmniej trzynaście minut, to Lech bardzo ten cios odczuł i już się nie podniesie.
My na boisku wcale tak nie myśleliśmy. Pierwsza myśl to: co się stało? Prowadzimy 1:0, przecież nie tak miało być, to Lech miał nas zdominować. Bronimy się dalej. Ojrzyński wykrzykiwał z ławki znane nam rady na takie sytuacje, abyśmy biegali, „ofiarnie przeszkadzali”, przerywali ataki Lecha. Byle tylko wybić przeciwnika z rytmu. Aż cztery minuty później Luka Zarandia przeprowadził akcję życia, po której zdobył drugą bramkę. Biegłem resztkami sił środkiem boiska, z myślą, że poda mi piłkę. Ale on wybrał inny wariant, już mieliśmy dwa gole przewagi i nadal się baliśmy. Kiedy Łukasz Trałka strzelił kontaktową bramkę do końca pozostawało około minuty – dwóch. Już wiedzieliśmy, że zdobyliśmy puchar.
Kilka tygodni później strzelił pan głową inną historyczną bramkę dla Arki: w ostatniej minucie pucharowego meczu z Midtjylland.
Ona ma swój podtekst. Dawała nam zwycięstwo 3:2, a za to właściciel obiecał drużynie sporą premię za zwycięstwo. Żartowaliśmy sobie po meczu, że już schował pieniążki do kieszeni w doliczonym czasie, a potem jednak trzeba było je wyjąć i przekazać to co się obiecało.My byliśmy podwójnie szczęśliwi. Miło, że jest co wspominać.
No to sie ma.
Siemka.