Od soboty w czerwonej strefie, czyli strefie najwyższego zagrożenia epidemicznego, znalazło się prawie co drugie miasto na prawach powiatu (w sumie 27 z 66), w tym największe metropolie, takie jak Warszawa, Kraków, Trójmiasto, Łódź czy Poznań. Samorządowcy spodziewali się tego, bo wszyscy wiedzą, co się dzieje na terenie ich miasta, niemniej zaostrzenie restrykcji, o czym rząd zakomunikował w czwartek po południu, wymaga sporych dostosowań.
Nowe limity
– Największym wyzwaniem jest oczywiście organizacja komunikacji miejskiej – mówi „Życiu Regionów” Jacek Majchrowski, prezydent Krakowa. – Od najbliższego tygodnia planujemy wzmocnienia najbardziej obciążonych linii. Będziemy też na bieżąco monitorować potrzeby i podstawiać dodatkowe autobusy, jeżeli się okaże, że gdzieś na przystanku oczekuje więcej osób i ze względu na limity nie mogą wsiąść do pojazdu – dodaje.
CZYTAJ TAKŻE: Papierowa deska ratunku na czas pandemii?
Przypomnijmy, że od soboty zarówno w czerwonych, jak i żółtych strefach w pojazdach komunikacji miejskiej ograniczona została liczba pasażerów – do 50 proc. miejsc siedzących lub 30 proc. wszystkich. By spełnić ten wymóg, samorządy decydują się na zwiększenie liczby kursów na poszczególnych liniach, zwłaszcza w godzinach szczytu, czy wprowadzenie tzw. dłuższych składów (np. tramwajów z dwoma wagonami, a nie jednym, czy autobusów przegubowych).
Pytanie, kto w zasadzie ma pilnować, by limit osób w pojeździe nie był przekroczony. – Zgodnie z zasadami wprowadzonymi jeszcze wiosną kierowcy Miejskiego Zakładu Komunikacji są zobowiązani do liczenia, w miarę możliwości, osób wsiadających do autobusu – mówi nam Andrzej Wnuk, prezydent Zamościa. – Kierowcy mają prawo nie zatrzymać się na przystanku i nie zabrać kolejnych pasażerów, jeżeli w autobusie znajduje się już dopuszczalna liczba osób – dodaje.