Udział pani w „Podróżach Guliwera” Jonathana Swiffta na scenie Narodowego Starego Teatru może być zaskoczeniem. Przez wielu ten utwór jest postrzegany niemal jak bajka dla dzieci. A pani w bajkach raczej nie występuje.
Po pierwsze „Podróże Guliwera” na pewno nie są bajką dla dzieci…

Ale też trudno mi wyobrazić sobie, by była to pani ulubiona lektura z młodości…
To prawda i wcale nie będę ukrywać, że była. Doceniam to, ze autorowi przyniosła światowy rozgłos, a przez wielu uznana jest jako najważniejsza książka angielskiego oświecenia. Ale mimo tego uznania trudno byłoby mi przyznać, że utwór uwodzi czytelnika jakimś szczególnym urokiem. Choćby dlatego, że jest dość okrutny. To, co pisze Jonathan Swift o człowieku jest przerażające. Zresztą Joanna Bednarczyk, pisząc scenariusz spektaklu włączyła też fragmenty innych utworów Swifta. I myślę, że powstała z tego bardzo uniwersalna opowieść.

Dlaczego zgodziła się pani wystąpić w tym spektaklu?
Z co najmniej kilku powodów. Czynnikiem decydującym był fakt, że propozycja wyszła od Pawła Miśkiewicza, z którym współpracę bardzo sobie cenię, a ostatni raz spotkaliśmy się przed laty przy okazji „Mewy” Czechowa.  Po drugie „Podróże Guliwera” traktuję jako powrót na deski Narodowego Starego Teatru po siedmiu latach przerwy. Nie mogę też pominąć faktu, że nie często zdarza się aktorce w moim wieku, by miała zagrać starego faceta , bo gram alter ego Guliwera, można nawet powiedzieć, że samego Oliviera Swiffta.

A fakt, że w spektaklu grają same kobiety nie był dla pani zaskoczeniem?
W przypadku Pawła Miśkiewicza absolutnie nie. Ostatnio zrobił spektakl z samymi mężczyznami, „Burzę” warszawskim Narodowym, wiec teraz dla równowagi będziemy mieć same kobiety. Jest kilka ciekawych rozwiązań, które dla widzów z pewnością będą niespodzianką. Zapraszam.

Premiera 25 maja na Scenie Kameralnej.