Plany Komisji Europejskiej, zmierzające do wprowadzenia już za 7 lat zakazu rejestracji autobusów miejskich innych niż bezemisyjne, zaczynają budzić popłoch wśród polskich samorządowców. Zwłaszcza, że choć tempo elektryfikacji miejskiego transportu do niedawna imponowało, to teraz radykalnie wyhamowało. Miejskie spółki przewozowe ostrzegają, że na tak szybką wymianę flot, dziś opartych głównie o diesle, na elektrobusy nie mają pieniędzy.
Unijna propozycja ambitnego celu, jakim byłoby ograniczenie emisji CO2 z nowych pojazdów ciężkich o 45 proc. do roku 2030 (a potem o 65 proc. do 2035 r. oraz o 90 proc. do 2045 r.) pojawiła się w drugiej połowie lutego. Żeby zachęcić do szybszego wprowadzania autobusów bezemisyjnych w miastach, KE zaproponowała, aby wszystkie nowe autobusy miejskie stały się bezemisyjne już od 2030 r. Było to dużym zaskoczeniem, zwłaszcza dla Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie elektromobilność wciąż rozwija się wolniej.
Plany KE oznaczają, że miasta musiałyby już pożegnać się z dieslami oraz hybrydami i zamawiać wyłącznie autobusy elektryczne lub wodorowe. Tymczasem jedne i drugie są od konwencjonalnych autobusów zdecydowanie droższe i wymagają dodatkowych nakładów na infrastrukturę – w przypadku elektrobusów – budowy stacji ładowania, a dla autobusów wodorowych – stacji tankowania wodoru.
Czytaj więcej
Już 30 milionów złotych ściągnął od gapowiczów ze Śląska i Zagłębia działający tam od 2019 r. Zarząd Transportu Metropolitalnego. To jeden z najwyższych w kraju przychodów pochodzących z tzw. dodatkowych opłat.
Polskim miastem z największą liczbą „zielonych” autobusów miejskich jest Warszawa. Jak podaje TransInfo, spośród 1,2 tys. pojazdów, które codziennie wyjeżdżają na ulice Warszawy, blisko połowa to pojazdy nisko- i zeroemisyjne: hybrydowe, gazowe i elektryczne. Tych ostatnich jeździ ponad 160, a niedawno Zarząd Transportu Miejskiego poinformował o zakupie 12 kolejnych elektrobusów.