Ale dopiero od dwóch lat, gdy odkryłem świat kolarstwa. Kilka razy w tygodniu przesiadam się na gravela, zakładam kolarskie ciuchy i cisnę, ile mogę po wrocławskich wałach wzdłuż rzek. 60–100 km. Bez odbierania telefonów, bez towarzyszy. Tras nie zabraknie, bo mamy ich ponad 1000 km. Tylko ja, mój Kross Esker 4.0 i ciekawe podcasty w słuchawkach. Raz na jakiś czas dłuższa, całodniowa podróż. I wtedy dzieje się prawdziwa magia – czuję się jak na wyprawie życia i wakacjach jednocześnie. Nogi i płuca palą, a głowa odpoczywa, dojeżdżasz do domu po ośmiu–dziesięciu godzinach i czujesz się, jakbyś zdobył co najmniej Mont Blanc. Polecam każdemu, ale i ostrzegam. To uzależnia.
Piotr Gralak, koordynator produkcji reklam i ogłoszeń w sekretariacie redakcji „Rzeczpospolitej”
Do roweru jako środka transportu przekonał mnie… motorniczy.
Dzięki rowerowi oszczędzam czas, zdrowie i pieniądze. Na trasie dom–praca–dom zyskuję 30 minut dziennie. Rocznie to ekwiwalent 15 dni urlopu. A przyjemności z jazdy w porannym letnim słońcu nie potrafię opisać, polecam choć raz spróbować. Zapewnia też ona trening cardio, ładowanie endorfin i prysznic – gdy pada, a jeżdżę bez względu na pogodę. Jeśli mocno zacina deszcz czy śnieg, tym bardziej nie widzę przeszkód, wożę za to komplet odzieży na przebranie. Bywa różnie. Raz do domu zostały mi 2 km, ok. 5 minut jazdy. Zaczęło kropić. Zawitała myśl, że szybko przejdzie. Po 30 minutach stania pod drzewem przyszła druga – że bardziej nie da się zmoknąć. Wracałem w ulewie.
Zima. DDR nieodśnieżony. Biegacz na ścieżce. Truchtał po śniegu, bo miękko. Zjechałem na chodnik. Zauważył mnie, zrozumiał, że użytkujemy podłoże odwrotnie do przeznaczenia, i wskakując na chodnik, naprawił błąd. Na uniknięcie kolizji nie miałem szans. Uścisk dłoni w geście pojednania i zrozumienia, że wszystkiego nie da się przewidzieć, załatwił sprawę. Przy skrzyżowaniu na chodniku stoją słupki. Wpadłem na pomysł, że przejadę pomiędzy, skrócę drogę. Wpadłem na łańcuchy, lampka rozbita, baterie na ulicę powypadały.