Marcin Kube dziennikarz i redaktor magazynu weekendowego „Rzeczpospolitej” – „Plus Minus”

Rower pozwala poczuć się panem własnej trasy. Możemy jechać ścieżką, przy której nie staje żaden autobus i gdzie nie wjedzie auto. Możemy zajrzeć na dowolne podwórko, przystanąć pod każdą tabliczką i odnaleźć ukryte miejskie skarby. Na mojej trasie redakcja–mieszkanie w Warszawie będzie to na przykład ocalały fragment muru getta przy ulicy Siennej, żeliwne krasnoludki, które dawniej służyły jako odboje, by powozy nie niszczyły ścian kamienic (m.in. na Hożej). To też gazowe lampy przy Agrykoli, zapalane i gaszone co dzień przez latarnika. W czasie takich codziennych podróży na własne oczy widzimy, jak Warszawa się zmienia, gdzie remontowana jest kamienica, jak postępuje (albo i nie) zmiana nawierzchni i gdzie zasadzono lub wycięto drzewo. Wreszcie wiemy, gdzie otworzyła się nowa knajpa, a którą zamknięto – trwale lub tymczasowo. Oswajamy tak przestrzeń, która wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Takiej możliwości nie daje autobus ani metro – jedzie może szybko, ale widoki są marne. O aucie nie wspomnę, bo za kółkiem w mieście człowiek widzi głównie światła i zderzaki. Czasami miejska jazda na rowerze nie jest łatwa, bo ścieżki urywają się znienacka albo leżą na nich porzucone hulajnogi. Cyklista w mieście musi mieć oczy dookoła głowy. Część kierowców traktuje go jako jeszcze jedną przeszkodę, ale też i niektórzy rowerzyści pracują na kiepską opinię nas wszystkich. Jeżdżą tak, jakby włączyli „tryb nieśmiertelności”. Bez kasków i na czerwonym świetle. Albo przeskakują bez ostrzeżenia ze ścieżki rowerowej na jezdnię lub chodnik, po czym dzwonią na zaskoczonych ludzi. Rower, co prawda, nie jest takim zagrożeniem dla przechodnia jak auto, ale nie chciałbym jako pieszy przeżyć takiego zderzenia.