Pytanie dlaczego lubi się jazdę na rowerze stoi przypięte obok innych oczywistości typu dlaczego lubi się zupę pomidorową, widok umajonej łąki czy zapach lasu po deszczu. Rower to wolność, orzekli zgodnie wszyscy domownicy. O mało nie spadłam z siodełka przez tę górnolotność, ale nie sposób było im nie przytaknąć. Tylko wolność od czego - kontynuowałam rozważania odpiąwszy łańcuchy z pytania o esencję rowerowania jak i samej materii problemu. Po kilkudziesięciu metrach miałam już pierwszą odpowiedź. Wsiadając na rower, udaje mi się zostawić tzw. małpi umysł na chodniku. Jako człowiek, do którego przylgnęła łatka osoby kreatywnej, przyznaję, że wiele tzw. dobrych pomysłów przychodzi do mnie w ruchu, w tym na rowerze. Rzadko osiągam taki stan przyjemnego skupienia na „tu i teraz” jak podczas jazdy. W świecie, w którym wszystko musi być na wczoraj, to luksus porównywalny do leniwego polegiwania na plaży w Stegnie.

Po drugie nic tak nie dodaje mi mocy sprawczej jak uniezależnienie się od rozkładów jazdy w moim mieście, które to jest najbardziej deszczową stolicą Europy (i było tak jeszcze przed Brexitem). Prognozy pogody i tablice z rozkładami jazdy są w Brukseli równie niewiarygodne i dlatego od 12 lat wyznaję zasadę - lepiej być przemoczoną panią swojego losu niż suchą statystką w filmie „Nie doczekując się sześćdziesiątki czwórki”. W Brukseli brakuje mi warszawskich ścieżek rowerowych, ale już Flandria, na czele z belgijskim wybrzeżem, to prawdziwy raj dla cyklistów czy jak się nazywa nas w Polsce - lewaków. Osobiście się od tego zestawienia nie odżegnuję, szkoda na to czasu, lepiej odkryć nową trasę albo włączyć sobie jakiś lewacki film – ot na przykład klasyk „Złodzieje Rowerów” Vittorio De Siki.

A skoro wybrzmiał ten tytuł – po latach mentalnego treningu rower to dla mnie dziś także wolność od nieprzywiązywania się. Wszak pierwsza zasada rowerowego stoicyzmu (fatalizmu?) brzmi: nie ma takiego zapięcia, którego wprawione ręce rowero-kradzieja nie byłyby w stanie pokonać.

Kolejny punkt to oczywiście ekologia. Przez fakt pracy zagranicą, żadne kilometry wyjeżdżone na mieście nie zmyją ze mnie grzechu generowania wysokiego śladu węglowego, ale rower zaskakująco korzystnie wpływa na zero-waste w mojej lodówce. Prędzej zjem dętkę niż dynia zakupiona w gospodarstwie Majlertów wieziona w koszyku wzdłuż umiłowanej przez tiry Marywilskiej, albo mięta z targu przy Gare du Midi (niby tylko 4 km do pokonania, ale Bruksela jest znacznie bardziej pagórkowata niż Warszawa) miałyby skończyć w koszu.

I na koniec krętego wywodu, nie uciekając od wolności, zejdę z roweru, przysiądę przy napotkanym chruśniaku i wyznam - jest dla mnie w jeździe na rowerze coś nostalgicznie-romantycznego. To pewnie powikłanie po ukłuciu się piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, pierwszego cyklisty wśród polskich literatów. W jego „Szkicach” znajdziecie jedną z najpiękniejszych napisanych po polsku scen miłosnych. Tylko nie kartkujcie na skróty, trzeba do niej cierpliwie dojechać. Oczywiście na rowerze.