Na razie, dzięki solidarności całego środowiska, udało nam się obronić przed najgroźniejszymi sytuacjami. Obawiamy się jednak, że mogą się pojawić kolejne niebezpieczne pomysły, których już nie uda się powstrzymać. I wtedy ta praca faktycznie straci sens. Teraz zrobiła się bardziej ryzykowna. I nie mówię o fizycznym zagrożeniu, ale o tym, co nazwaliśmy na początku wejściem polityki do samorządu, a dokładnie używaniu przeróżnych służb do gnębienia osób, których władza uznaje za przeciwników politycznych.
Nie jest tajemnicą, że w niektórych urzędach różne służby są praktycznie non stop i szukają tak długo, aż coś znajdą.
To sytuacja groźna. Bo przy pracy, którą wykonujemy, czyli przy setkach, tysiącach decyzji, zawsze ktoś się pomyli. A przykładowo w projekcie ustawy o jawności życia publicznego był zapis, że jako prezydent odpowiadam bezpośrednio za błędy swoich podwładnych i gdyby któremuś z nich postawiono zarzuty korupcyjne, ja mogę trafić do więzienia. On może się okazać potem niewinny, ale zanim to się stanie, ja już będę w więzieniu. Widać więc, że dziś sprawowanie funkcji w samorządzie niesie ze sobą większe ryzyko niż wcześniej.
Wasze priorytety legislacyjne na najbliższe lata są inne. Związek Miast Polskich, którego jest pan ponownie prezesem, domaga się systemowych rozwiązań dotyczących finansów JST, by rekompensowały one ubytki w dochodach własnych spowodowanych zmianami prawa. Związek domaga się także, aby uwzględniano w budowaniu systemu finansów lokalnych standardy wykonywania usług publicznych. Jak miałoby to wyglądać?
Wyjaśnię to na przykładzie oświaty. Pani minister Zalewska mówi, że dostaliśmy pieniądze na podwyżki dla nauczycieli w subwencji. Ale z naszych wyliczeń ewidentnie wynika, że tych pieniędzy nie dostaliśmy, bo dopłata do zadań oświatowych z naszych budżetów wzrosła. Ponieśliśmy koszty „reformy”, likwidacji gimnazjów, a subwencja nie wystarcza już nawet na pokrycie kosztów wynagrodzeń nauczycieli, nie mówiąc o innych kosztach oświaty. I właśnie o to chodzi, aby istniał przejrzysty system określający standardy i koszty realizacji poszczególnych zdań publicznych. Żeby można było jasno pokazać, że do realizacji danego zadania zlecanego nam przez rząd potrzeba konkretnej liczby etatów i zasobów. Takich zadań zleconych samorządy wykonują bardzo dużo – sprawy meldunkowe, z zakresu urzędów stanu cywilnego, rejestracji pojazdów. Dostajemy na realizację tych zadań środki z budżetu państwa i musimy je rozliczać. Tyle że po stronie kosztów każe się nam wpisywać po prostu kwotę dotacji, nikogo nie interesuje, jaki jest faktyczny koszt realizacji takiego zadania. Z tego często wynikają absurdy, np. kwota dotacji nie wystarcza, aby pracownikom wykonującym te zadania wypłacić ustawowe minimalne wynagrodzenie.
Nie uwzględnia pełnych kosztów. Gminy kierują sprawy do sądów.
Nie ma też standardów, które by to określały. My dziś nie wiemy, ile taka czy taka usługa kosztowałaby w przeliczeniu na mieszkańca. Gdyby taki standard istniał, to my mamy wtedy do państwa proste roszczenie – dostaliśmy pół miliona, a wychodzi nam, że powinniśmy dostać milion. To łatwa sprawa sądowa. A dziś, aby wykazać, że zadania zlecone są niedoszacowane, niedofinansowane, wymagana jest niesamowita dokumentacja zbierana przez wiele lat. Są miasta, jak Kraków czy Warszawa, które wytaczają powództwa Skarbowi Państwa. Ostatnio Ruda Śląska wygrała taki proces. Będziemy się wzorowali na takich sprawach, rozpowszechniali to.
Tylko po co to robić, skoro powinny być określone standardy usług, bo jak państwo płaci, to wymaga. A więc standaryzuje koszty. Byłoby to czytelne i uczciwe dla obu stron. ]
Jednak pana pomysł, by samorządowiec mógł być równocześnie senatorem, wydaje się dość ekstrawagancki.
Nie widzę w nim nic ekstrawaganckiego.
A nie boi się pan zarzutu podwójnej pensji, braku czasu dla mieszkańców?
Postulat Senatu samorządowego to nic nowego. Był on zgłaszany już przez pierwszą Solidarność w latach 80. Nasza propozycja nie idzie tak daleko, chcemy tylko zniesienia zakazu łączenia mandatów w samorządzie i Senacie; decyzja pozostanie więc w rękach wyborców. Zresztą to łączenie jest w Europie normą, np. we Francji to powszechny obyczaj. W Polsce do 2000 r. też można było łączyć mandaty. Jeśli chodzi o brak czasu, to nie mam obaw. Dzisiaj spora grupa samorządowców działa w związkach samorządowych, pracuje bez wynagrodzenia w Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego i jej licznych zespołach. Już dzisiaj więc aktywnie uczestniczymy w procesie legislacyjnym, wielokrotnie zgłaszając bardzo liczne poprawki do ustaw i rozporządzeń, często znacząco poprawiając jakość tych aktów. I tak się składa, że najaktywniejsi samorządowcy w tych gremiach pochodzą zazwyczaj z najlepiej zarządzanych samorządów, można to łatwo sprawdzić, patrząc na przeróżne rankingi. Możliwość zasiadania w Senacie sprawiłaby, że mieliby oni realny wpływ na kształt tych przepisów. Dzisiaj wyrażamy tylko opinie, które mogą, ale nie muszą, być uwzględniane.
Pana argumentem jest, że byłoby to dobre dla polityki.
Jestem przekonany, że tak. Mówimy o doświadczonych osobach, które często od lat pracują w administracji publicznej, bo samorząd to część państwa. To są ludzie, którzy są liderami w swoich środowiskach, potrafią ocenić praktyczne skutki stanowionego prawa. Nie widzę powodu, dla którego można łączyć pracę w Senacie z zawodem nauczyciela czy lekarza, a to są liczne grupy reprezentowane w parlamencie, a nie można korzystać z kompetencji osób sprawdzonych w samorządzie terytorialnym.
A co z łączeniem płac?
Niezawodowy senator otrzymuje dietę, a nie pensję. Za pracę należy się wynagrodzenie, to dosyć elementarna zasada. Nie rozumiem, skąd ta obsesja na punkcie zarobków osób publicznych. Z jednej strony obniża się wynagrodzenia samorządowców i parlamentarzystów, co prowadzi do tego, że np. senatorowie zarabiają dzisiaj mniej niż pracownicy Kancelarii Senatu, która ich obsługuje. Z drugiej słyszymy, że współpracownice prezesa NBP zarabiają pięciokrotnie więcej od posłów i to jest w porządku. Nie mówiąc już o wynagrodzeniach w spółkach Skarbu Państwa, w których pracę załatwia się rodzinie i znajomym polityków partii rządzącej.
Nie mówmy więc o płacach w samorządzie czy parlamencie, bo w tej chwili to jest jakaś kosmiczna pomyłka, która doprowadzi do osłabienia państwa. Nie trzeba być wizjonerem, futurystą, by przewidzieć, jakie mechanizmy w tej chwili działają. Przecież ktoś ideowo podchodzący do sprawy też musi utrzymać rodzinę i on nie zdecyduje się na życie na kredyt po to, by działać w Warszawie dla ogółu społeczeństwa.
A nie obawia się pan, że znowu ta duża polityka będzie decydować o wyborze senatora? Że uwiąże to niezależnych samorządowców?
Jeśli samorządowcy nie będą się interesować polityką, to ona nimi i tak się zainteresuje. Wszystkie zagrożenia, o których mówiłem, biorą się właśnie z polityki i jeżeli będziemy się jej tylko biernie przyglądać, to możliwe, że ostatecznie będziemy musieli odejść z samorządów, bo nie będzie w nich już nic do zrobienia. Dzisiaj ludzie, którzy są w samorządzie, to w dużej części naturalni liderzy, z umiejętnościami menedżerskimi, doświadczeniem, moim zdaniem niezwykle cenni w społeczeństwie, których nie mamy za dużo. Jeżeli zrobią z nas TOAP, a więc terenowe organy administracji publicznej jak za PRL, w których prezydent miasta był kompletnie zależny od władzy i mniej znaczył niż miejski sekretarz PZPR, to ci ludzie – mający jakieś poczucie wartości – stamtąd natychmiast odejdą. W związku z czym to nie jest teraz wybór, czy zachować to co jest i przez następne dziesięć lat funkcjonować jakoś w samorządzie, tylko czy startować do parlamentu i próbować temu zapobiec. To jest wymuszona sytuacja.
Jeśli samorząd niczego nie zrobi, to możliwe, że nie będzie samorządu – tak to widzimy.
Dramatyczna wizja.
Ale moim zdaniem usprawiedliwiona. Zagrożenie jest realne.