Koniec pewnej postaci

Czy można pisać powieści o Lubelszczyźnie, a jednocześnie nie dać się zamknąć w szufladzie z napisem „pisarz lubelski"? Przykład Marcina Wrońskiego pokazuje, że to możliwe, choć niekiedy bardzo trudne.

Publikacja: 11.05.2017 22:30

Marcin Wroński: – Mnie naprawdę chodzi w życiu tylko o to, żeby odpowiednio ważyć proporcje.

Marcin Wroński: – Mnie naprawdę chodzi w życiu tylko o to, żeby odpowiednio ważyć proporcje.

Foto: materiały prasowe

Ma słabość do boksu, papierosów i alkoholu. Nie trzymają się go pieniądze, przyjaciele i kobiety. W lubelskiej policji jednak nie ma sobie równych. Urodził się za caratu, dojrzewał w II Rzeczypospolitej, a na stare lata na własnej skórze doświadczył stalinizmu. Tak prezentuje się sylwetka komisarza Zygmunta Maciejewskiego, stworzona przez lubelskiego pisarza Marcina Wrońskiego. Przez dekadę „Zyga" stał się bohaterem jednego z najpopularniejszych i najbardziej docenianych cykli retrokryminałów w Polsce.

Jednak wszystko, co dobre, ma kiedyś swój koniec i Marcin Wroński zapowiada, że wydany właśnie „Czas Herkulesów" jest ostatnią powieścią z serii. – Więcej niż dziesięć kryminałów w cyklu to za dużo. Ja bym udźwignął, ale mój bohater i jego świat już nie. Kolejne powieści powstawałyby kosztem ich jakości – tłumaczy swoją decyzję pisarz. Choć i tak zasługuje na podziw, że tak wszechstronnie utalentowany pisarz i człowiek o licznych zainteresowaniach tworzył przez dekadę cykl na tak wysokim poziomie o jednym bohaterze.

– Nigdy nie chciałem być epigonem Marka Krajewskiego, Agathy Christie czy Raymonda Chandlera, więc wymyśliłem sobie, że uniknę tego, jeśli każda książka będzie inna. Dotychczas się to udawało, tylko jak długo można? Gdzieś po prostu kończą się horyzonty. Zygmunt Maciejewski był dobrym bokserem. A kiedy zazwyczaj odchodzi dobry sportowiec? Nie kiedy byle fajtłapa nokautuje go w ringu, tylko wtedy gdy jeszcze jest dobry.

Piękne pożegnanie

Dla rozczarowanych miłośników „Zygi" Maciejewskiego jest jedna dobra wiadomość. Na pożegnanie jeszcze ukaże się niedługo zbiór opowiadań o lubelskim policjancie. W dodatku nie tylko autorstwa Marcina Wrońskiego, ale też innych autorów, którzy złożą tej postaci swoisty pisarski trybut.

W odpowiedzi na sugestię, że bokserzy mają skłonność do spektakularnych powrotów na ring, Wroński mówi: – To jest pytanie, co chcemy w życiu robić. Czy interesuje nas skok na kasę, czy bardziej pragniemy ciągłości. Pociągająca jest myśl, że gdy napadniemy na bank, to zgarniemy milion dolarów i do końca życia nie będziemy nic robić. Wiemy jednak, że na ogół kończy się to zupełnie inaczej.

Pytany o to, co dalej i jakich książek możemy się po nim spodziewać, wymienia kilka pomysłów: współczesny thriller, powieść historyczna bez Maciejewskiego i poza Lublinem, a nawet przygodowy eastern, czyli western na dzikim wschodzie: – Szukam nowych wyzwań intelektualnych, poznawczych, pisarskich. Co miałem do powiedzenia o przedwojennym Lublinie, to już napisałem. Stwierdziłem, że albo muszę zmienić zawód, albo zmienić temat. Wybrałem to drugie.

Zanim jednak zamkniemy rozdział z komisarzem Maciejewskim, warto się przyjrzeć „Czasowi Herkulesów", bo pisarz chciał żeby ostatnia powieść była spektakularna. O jej wyjątkowości świadczy już to, że akcja nie rozgrywa się w Lublinie, ale w niedalekim Chełmie. Wcześniej podobna sytuacja zdarzyła się tylko raz, w „Kwestii krwi" (2014) Maciejewski prowadził śledztwo w przedwojennym Zamościu.

Wroński deklaruje, że nowa powieść jest najbardziej „kryminalna" ze wszystkich. Śledztwo w sprawie tajemniczych zgonów rozgrywa się w środowisku zapaśników, którzy tylko z pozoru są bezmyślnymi maczo-mięśniakami. Poza tym w „Czasie Herkulesów" znajdziemy też elementy charakterystyczne dla serii, czyli wnikliwe spojrzenie na wielokulturowość międzywojennej Polski. Jest tu także cały kulturowy kapitał przedwojnia z jego literaturą, filmami oraz bohaterami zbiorowej wyobraźni w postaci Eugeniusza Bodo, Hanki Ordonówny oraz właśnie zapaśnika Zbyszko Cyganiewicza.

O związkach Wrońskiego z Chełmem, dosyć luźnych – trzeba przyznać, można przeczytać w posłowiu „Czasu Herkulesów", a w rozmowie pisarz porównuje urodę Chełma do Sandomierza. Swoją decyzję o zmianie lokalizacji tłumaczy także względami praktycznymi, bo pomysł na intrygę z grupą zapaśników i tajemnych walk wymagał nowego miejsca i środowiska. Gdyby to miało miejsce w Lublinie, to przenikliwy komisarz Maciejewski już dawno by o tym wiedział. A że nie mógł zostać wysłany poza obszar województwa lubelskiego, to Wroński zdecydował się na Chełm. W ten sposób „Zyga" trafia do miasta jako inspektor nadzorujący pracę policji („Przyjechał rewizor" – szepczą wszyscy po kątach) i w czasie krótkiego pobytu poznaje miasto z jego mrocznymi tajemnicami.

Chełm w „Czasie Herkulesów" jawi się jako Gdynia wschodu. W zawrotnym tempie się rozrasta, trwają liczne prace modernizacyjne, a w mieście pełno jest przyjezdnych robotników, którzy po fajrancie szukają wrażeń, co sprzyja przestępczości. Chełm to także wielkie centrum społeczności żydowskiej. Marcin Wroński jest chyba pierwszym pisarzem od czasów noblisty Isaaca Bashevisa Singera, który uczynił Chełm miejscem akcji swojej powieści.

Retrokryminał?

Powieści Marcin Wrońskiego są dobrym przykładem tego, jak cienka granica przebiega pomiędzy literaturą gatunkową a literaturą historyczną. Pytam autora, czy „Czas Herkulesów" to jeszcze retrokryminał czy już powieść historyczna.

– Kompletnie nie interesują mnie książki, w których ktoś kogoś zabił, a detektyw nadludzkim wysiłkiem woli stwierdza kto. Wówczas mamy do czynienia tylko ze story, ale niczego nie poznajemy – wyjaśnia swoje pisarskie podejście Wroński. – Nie dowiadujemy się o współczesności, historii, kondycji i duszy ludzkiej. Na dodatek często nie ma w tych książkach żadnej smakowitej warstwy stylistycznej – mówi.

A jak by określił swoje książki, do kogo są skierowane? – Literatura rozgrywa się na wielu różnych poziomach. Moje powieści niekoniecznie stanowią wyzwanie intelektualne, są raczej rozrywką dla inteligentów. Ale jednak nie dla gimnazjalistów – podkreśla, a niektórych rodzimych autorów „gatunkowej pulpy" porównuje do Heleny Mniszkówny. Popularnej i zamożnej, ale jednak podrzędnej pisarki.

W swoich powieściach Wroński kreśli nieco inny portret przedwojennej Polski niż ten, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Dostrzega rozmaite różnice kulturowe, religijne oraz słyszy wiele języków. Pomiędzy grupami narodowościowymi trwa intensywna walka kulturowa.

– Dobra historia to prawda o przeszłości we wszystkich jej odcieniach. Prawda o tym, że Polacy byli bohaterami, ale byli też sukinsynami. Niepokoi mnie to, jak wiele osób chce przyjmować historię w sposób uproszczony – mówi o swoim stosunku do przeszłości Wroński. – Mam wrażenie, że najchętniej uczylibyśmy się historii nie z monografii, podręczników czy artykułów historyków, ale z takich krzepiących serca powieści jak „Trylogia" Sienkiewicza. Jako pisarza powinno mnie to zachwycać, jednak w życiu oddzielam prawdę od fikcji. Moje powieści powinny być tylko zachętą do sięgnięcia po poważniejsze pozycje – mówi pisarz.

Pytany, czy takie spojrzenie zapewnia mu sympatię ze strony środowisk lewicowych, odpowiada przecząco: – Nie wiem, jaki przypadek zdecydował, że od czasu do czasu media prawicowe chętniej chcą o mnie pisać czy ze mną rozmawiać niż np. „Krytyka Polityczna".

Ponad podziałami

I dodaje po chwili: – Ja mam naprawdę głębokie przeświadczenie, że nie pasuję ani do jednych, ani do drugich. Jestem człowiekiem środka, co jest kompletnie niemodne i kompletnie nieżyciowe. Wystarczy popatrzyć na karierę polityczną Tadeusza Mazowieckiego.

Pożegnanie z postacią komisarza Maciejewskiego to także niejako pożegnanie z Lubelszczyzną, o której pisał przez wiele lat. – Gdy dziesięć lat temu zaczynałem pisać o Maciejewskim, to zrozumiałem, że w powieściach kryminalnych opisywane są miasta szczególne. Warszawa, bo stolica. Wrocław, bo wcześniej był niemiecki. Lwów, bo to nasze stracone kresy – tłumaczy genezę swojej decyzji Wroński. – Natomiast nikt nie napisał o mieście statystycznym, takim jak wszystkie. Lublin nadawał się do tego wyjątkowo, bo był niby miastem wojewódzkim, ale trudno go było nazwać metropolią.

Autor „Czasu Herkulesów" lubi przytaczać przedwojennego poetę Józefa Czechowicza, który pisał, że Lublin to miasto za małe, żeby było wielkie, i za wielkie, żeby było małe. – Dodatkowo Lublin leżał przecież w centrum II RP. Województwo lubelskie było jedynym, które nie miało przejść granicznych – przypomina Wroński.

Czy decyzja o rozstaniu z Maciejewskim oznacza, że łatka „pisarza lubelskiego" mu ciążyła? – W moich książkach nie chodzi o przywiązanie lokalne, bo nie pisałbym o Lublinie, gdybym nie widział w tym sensu ogólniejszego. Dlatego nie lubię, gdy przyprawia mi się gębę „piewcy Lubelszczyzny" – tłumaczy pisarz. – Nie wypieram się, że w tym mieście urodziłem się i tu mieszkam. Nie przeprowadzę się teraz do Warszawy i nie będę udawał, że mieszkam tam od siedmiu pokoleń. Chodzi tylko o zważenie proporcji, bo mnie naprawdę chodzi w życiu tylko o to, żeby odpowiednio ważyć proporcje.

masz pytanie, wyślij e-mail do autora: m.kube@rp.pl

Regiony
Dolny Śląsk zaprasza turystów. Szczególnie teraz
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break