Agnieszka Duczmal: Zawód dyrygenta nie zna granic

Przez 50 lat mojej działalności problem kobiety dyrygenta ciągle się pojawia jako wyłamywanie się z jakiejś tradycji, wchodzenie w męski świat. Stale traktowane jest to jako ewenement - mówi Agnieszka Duczmal, dyrygentka.

Publikacja: 06.04.2018 14:00

Studia dyrygenckie ukończyła w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu. Stworzyła i kieruje O

Studia dyrygenckie ukończyła w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu. Stworzyła i kieruje Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus. Jako pierwsza kobieta dyrygent wystąpiła na scenie mediolańskiego Teatro alla Scala.

Foto: Fotorzepa/Kamil Babka

Rz: Przed tygodniem odebrała pani na uroczystej gali Nagrodę 100-lecia ZAiKS. Za kolejne dwa zostanie pani wręczony Fryderyk za całokształt twórczości. To satysfakcjonujące podsumowanie w 50., jubileuszowym, roku istnienia stworzonej przez panią i prowadzonej Orkiestry Kameralnej Amadeus?

Agnieszka Duczmal: Na pewno. Obie nagrody cieszą tym bardziej, że przyznawane są przez ludzi z branży. Dla Amadeusa trwa właśnie 50. rok istnienia, który zakończymy małym festiwalem jubileuszowym w Poznaniu z finałem 21 października. To dzień, w którym odbył się 50 lat wcześniej pierwszy koncert naszej orkiestry.

Pamięta go pani?

Proszę sobie wyobrazić, że dokładnie pamiętam. Graliśmy w auli Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej z dość nietypowej okazji. Otóż laryngolog zajmujący się naszą uczelnią zorganizował sympozjum dla lekarzy swojej specjalności, a nas zaproszono, żebyśmy wystąpili na inauguracji tego spotkania. Pierwszym utworem, który wówczas zagraliśmy, były „Kontredanse" Wolfganga Amadeusza Mozarta, który to kompozytor stał się później naszym patronem. Zainspirował nas w tej sprawie niemiecki impresario. Kiedy usłyszał, jak gramy „Eine Kleine Nachtmusik", stwierdził, że nikt tak nie gra tego znanego utworu, i powinniśmy przybrać imię Mozarta. W prasie ukazały się wspaniałe recenzje, głoszące, że Niemcy powinni się od nas uczyć jego wykonywania. (śmiech)

Honorowaliście później swojego patrona w szczególny sposób?

W naszym repertuarze są wszystkie jego utwory napisane na orkiestrę kameralną. Nawet „Requiem" graliśmy wielokrotnie, mimo że zostało napisane na większy skład orkiestry. Uwielbiam Mozarta i czuję, że nas otacza szczególną opieką.

Jak doszło do powstania Amadeusa?

Gdy byłam studentką ?Koncert orkiestry Amadeus pod dyr. Agnieszki Duczmal w warszawskich Łazienkach Królewskich dariusz majgier dyrygentury w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, założyłam orkiestrę złożoną z młodych jak ja muzyków. Marzyłam, żeby trwała dłużej niż przez czas nauki, choć wiedziałam, że nie jest to łatwe – mojemu o rok starszemu koledze ta sztuka się nie powiodła. Chciałam, żeby ukończenie studiów było tylko etapem w istnieniu orkiestry i nie oznaczało dla mnie kresu współpracy z tymi muzykami, a raczej z tą orkiestrą. Bo oczywiście jej skład się zmieniał – jak to w życiu bywa. Każdy podążał dalej swoją drogą. Tak było też z kontrabasistą, który po roku współpracy wyjechał do innego miasta, ale polecił na swoje miejsce kolegę. W ten sposób przyjęłam do zespołu Józefa Jaroszewskiego, mojego przyszłego męża, który z orkiestrą związany jest już 49 lat. Dziś w naszym zespole grają muzycy z różnych pokoleń – tworząc jednolity, a jednocześnie różnorodny organizm.

Musiała być pani zdeterminowana, żeby utrzymać wówczas zespół...

Oczywiście, dla dyrygenta orkiestra to podstawa życia. Może było też coś wyjątkowo przekonującego w moim zapraszaniu do wspólnej pracy? Kiedyś w wywiadzie jeden z dawnych członków orkiestry powiedział, że uważali, iż „Agnieszce się nie odmawia".

Łatwo było stać się przywódcą?

Musiałam mieć takie predyspozycje. Do tego widziałam sens w tym, co robiłam. Kameralistyka wciągnęła mnie, bo dostrzegłam, jakie różnorodne stwarza możliwości w przygotowaniu utworów. No i w takiej orkiestrze muszą grać naprawdę znakomici instrumentaliści – potencjalni soliści, bo w tak niewielkim zespole nie ukryje się żadne niedomaganie.

W tamtych czasach dyrygent kobieta nie była zjawiskiem zwyczajnym. A i dziś w 20-osobowym zespole Amadeusa kobiety muzycy są jak rodzynki...

Kiedy zwierzyłam się profesorowi Stefanowi Stuligroszowi, którego znałam od dziecka jako znajomego mego ojca, że wybieram się na dyrygenturę – nie był zachwycony. Ale zaprosił mnie na lekcję, żeby sprawdzić moje uzdolnienia. Włączył nagranie, kazał dyrygować. Po tej pierwszej lekcji zaprosił mnie na kolejne. I w końcu powiedział: „A jak się nie dostaniesz – to cię nie znam". Zdawało dziewięć osób. I jednak zostałam przyjęta.

Wiele trzeba było później łamać stereotypów, wykonując zawód dyrygenta?

O tak. Ale też przez wiele lat odmawiałam dziennikarzom rozmów na temat kobieta dyrygent. Chciałam, żeby patrzono na mnie jak na dyrygenta, a nie na to, że jestem kobietą. Bo co miałabym na ten temat powiedzieć? Wybrałam ten zawód, bo mam do niego predyspozycje, i wiem, że chcę go uprawiać. Wiele było barier w świecie muzycznym do przełamywania, by zostać zaakceptowaną i by nie uważano, że dyrygowanie jest moją fanaberią. I by przy okazji nie ironizowano, że lepsze miejsce do pokazania swoich talentów znajdę przy garach w kuchni. Przez 50 lat mojej działalności problem kobiety dyrygenta ciągle się pojawia jako wyłamywanie się z jakiejś tradycji, wchodzenie w męski świat. Stale traktowane jest to jako ewenement i ciągle czuję się kobietą o dwóch głowach, którą należałoby może pokazywać raczej w cyrku.

Ale były i zwycięstwa – była pani pierwszą kobietą w 200-letniej historii słynnej La Scali, która tam dyrygowała.

Nie było to jednak takie proste. Dostaliśmy wprawdzie zaproszenie do zagrania tam koncertu, ale na próbę, odbywającą się w budynku obok opery, przyszły dwie osoby reprezentujące Towarzystwo Miłośników La Scali. Miały nieprawdopodobną władzę decyzyjną – jako instancja ostateczna wydawały opinię, kto jest godzien tam grać, a kto nie. Czyli że od ich akceptacji zależał nasz występ. Z kolei na dyrygenckim konkursie Herberta von Karajana nie weszłam do ścisłego finału, chociaż byłam jednym z faworytów typowanych do głównej nagrody. Ostatecznie jednak przewodniczący jury uznał, że nie należy sprzeciwiać się tradycji, czyli przyznawaniu konkursowych laurów mężczyznom dyrygentom. Jury przez dwie godziny zastanawiało się, jak uzasadnić tę decyzję. O tym wszystkim opowiedziano mi po konkursie. Ale kiedy w kolejnym roku pojechałam tam z Amadeusem na konkurs orkiestr, to Karajan przyszedł na moją próbę i świetnie mnie zaopiniował. To też była dla mnie satysfakcja. Ale publiczność nie miała nigdy problemów z akceptacją mnie w tej roli – dla niej było to interesujące.

Ale i honorowano panią wielokrotnie prestiżowymi nagrodami. Jest pani posiadaczką tytułu La Donna del Mondo, czyli Kobieta Świata, przyznawanego co roku tylko jednej wybitnej postaci w dziedzinie kultury, nauki i sztuki...

Kandydatki do tej nagrody zgłaszane są zazwyczaj przez ambasady różnych państw. Mnie wytypowali włoscy dziennikarze, i to po zaledwie dwóch festiwalowych koncertach, które zagraliśmy z Amadeusem we Włoszech. To był mój pierwszy w ogóle wyjazd do tego kraju. Wręczenie nagrody odbywało się na Kapitolu i towarzyszyła temu międzynarodowa konferencja prasowa. Niestety, nie było mnie tam wówczas, bo o niczym nie wiedziałam. Był 1982 rok – trwał stan wojenny i – jak wiadomo – w tym czasie przepływ informacji był w Polsce bardzo mocno ograniczony. Dowiedziałam się o tej nagrodzie dopiero pół roku później, kiedy niemal z marszu wręczono mi kopertę od Międzynarodowego Centrum Kultury Saint Vincent w Rzymie organizującego konkurs. Już nie było o czym mówić. Żałuję tej uroczystości, bo taki moment jest istotny dla artysty.

Jakie były ważne daty w 50-letniej historii orkiestry Amadeus?

Na pewno 1 października 1977 roku, kiedy została podpisaliśmy umowę o pracę z Polskim Radiem i TVP. Trzeba przyznać, że zawdzięczamy to konkursowi Karajana, po którym złożono nam tę propozycję. To było bardzo ważne dla naszego orkiestrowego życia, bo stała etatowa praca stwarzała możliwość skupienia się na spokojnym działaniu i robieniu planów na przyszłość. Dzięki temu mogliśmy też wzbogacić archiwum Polskiego Radia o ponad 600 utworów, czyli ponad 10 tysięcy minut muzyki – w większości polskiej. Teraz za naszą sprawą Polskie Radio wiedzie chyba prym w kameralistyce.

Realizujemy też wiele interesujących projektów, jak „Muzyka i malarstwo", „Promocja młodych muzyków", Muzyka i taniec" czy „Echa korzeni". W tej ostatniej formule mieszczą się m.in. polscy i słowiańscy kompozytorzy o korzeniach żydowskich, a także polscy twórcy, którzy wyjechali z Polski i mieszkają za granicą. Ich tęsknoty rezonują potem w twórczości, dając bardzo ciekawą muzykę. Ten cykl kontynuuje moja córka Anna Duczmal-Mróz. W ten sposób nagraliśmy jako pierwsi niemal wszystkie symfonie kameralne Mieczysława Weinberga. Cieszy, że pierwsza wydana płyta zebrała świetne recenzje. W tym roku ukaże się też nagrana przeze mnie płyta z muzyką, która nie została napisana jako kameralna, ale opracowana na naszą orkiestrę brzmi nieraz nawet ciekawiej niż w oryginale. Będzie to kwartet smyczkowy Debussy'ego, sekstet Korngolda i sonata Księżycowa Beethovena.

Muzyczne podróże odbywaliście wielokrotnie do rozmaitych krajów. Policzyła pani kiedyś wszystkie te wyjazdy?

Nie, ale na pewno można mówić, że uzbierałaby się ich ponad setka – nie tylko do krajów europejskich, ale i do najbardziej egzotycznych zakątków świata: Meksyku, Brazylii, Japonii.

Jedną z podróży, które utkwiły mocno w mojej pamięci, była wyprawa do Kuwejtu, baśniowego kraju jak z opowieści 1001 nocy. Występowaliśmy tam trzy miesiące przed wojną w Zatoce. W ciągu spędzonego tam tygodnia zrozumiałam, dlaczego podróżnicy, którzy raz zawędrowali na pustynię, koniecznie chcieli tam wrócić. Jest w niej magnetyzm, który przyciąga. Przez długi czas czułam w sobie nostalgię, jakby nawoływanie pustyni, na której wyrosło miasto z malowanymi na zielono piaskami imitującymi trawniki. Ale i swój niezapomniany kolor miały kilkakrotne nasze wyjazdy do Japonii. Czuliśmy się tam jak w domu. Przyzwyczailiśmy się, że tamtejsze olbrzymie sale koncertowe mieszczą nawet kilka tysięcy słuchaczy. Z mojego punktu widzenia – dyrygenta, widoczna była niezliczona liczba małych czarnych głów, gdyż Japończycy nie mają tak urozmaiconych kolorów włosów jak my. Tam też przekonaliśmy się, że co do żadnej publiczności nie należy zakładać wstrzemięźliwości w emocjach. Jeżeli jest utwór, który porywa tak jak „Orawa" Wojciecha Kilara, to i Japończycy, a nawet Anglicy zrywają się z miejsc i wznoszą okrzyki: „Brawo!". Muzyka potrafi otwierać najbardziej zamkniętych w okazywaniu emocji.

Ze swoją orkiestrą pracuje pani niezmiennie od 50 lat, ale i współpracownikom jest pani wierna...

Tak, jednym z nich jest Mischa Maisky, znakomity wiolonczelista, i nasz jubileusz nie mógłby w pełni być świętem bez niego. Regularnie uświetnia nasze rocznice. Tak będzie i tym razem – Mischa wystąpi z nami 7 października. Lubię z nim pracować, bo podobnie do mnie odczuwa muzykę i przekazuje ją słuchaczom. Jego gra jest dla mnie zawsze radosną opowieścią, że można wspaniale pracować z obcym człowiekiem, którego się widzi raz na pięć lat. Kiedy wchodzimy na estradę, spoglądamy na siebie – wszystko jest tak, jakbyśmy wcześniej tysiąc razy próbowali. Tak doskonale się rozumiemy i wyczuwamy.

Amadeus został niedawno uhonorowany koncertem, który odbył się w warszawskim Zamku Królewskim na Wielkanocnym Festiwalu Beethovena. Ale nie pani go poprowadziła, lecz córka – Anna Duczmal-Mróz. To przekazywanie pałeczki następnemu pokoleniu?

Jeszcze jej nie przekazałam, tylko podzieliłam się z nią. Nie sposób nie myśleć o ograniczeniach, które przynosi z czasem życie, a na które nie mamy wpływu. Mogą się zdarzyć w każdym momencie, bo już 50 lat uprawiam ten zawód. Jakiś czas temu zaczęłam się zastanawiać nad przyszłością – jak to Koziorożce mają w naturze – a ja nim jestem. Jak dalej powinny się potoczyć losy Amadeusa? Zaczęłam szukać kogoś, kto mógłby dla orkiestry poświęcić tyle co ja. Bo to nie jest takie proste. Nieraz wybierałam moją orkiestrę, rezygnując z propozycji koncertów i nagrań z innymi orkiestrami, na przykład dla Radia France, i innych intratnych propozycji, takich jak objęcie zagranicznej filharmonii. Dlatego, konsultując się z koncertmistrzami, zaprosiłam Anię kilkakrotnie do współpracy. Miała już wtedy na koncie udział w bardzo prestiżowym konkursie Mahlera, jest dyrygentem z 15-letnim stażem zawodowym i otrzymała wiele wspaniałych recenzji spoza Polski. Została zaakceptowana przez orkiestrę. Dzielę się z nią pracą, gdyż dotychczas – jak żaden dyrygent – przez okrągły rok, dzień w dzień prowadziłam wszystkie próby, koncerty i nagrania – to jest naprawdę wielki wysiłek. A drugiego takiego teamu rodzinnego dwóch dyrygentek – matki i córki – nie ma nigdzie na świecie.

Z jakiego powodu była pani tak bardzo przywiązana do Amadeusa?

Stworzyłam tę orkiestrę. Amadeus to ja, ja to Amadeus. To orkiestra jedyna na świecie, niepowtarzalna, o „czekoladowym piano" – jak mówił genialny kontrabasista Gary Karr, porównywalna do szwajcarskiego zegarka i o nieprawdopodobnej emocjonalności. To moje i muzyków Amadeusa życie. Orkiestra powstała i działa w Poznaniu. Genius loci na pewno działa.

Dlaczego dla pani Poznań jest ważnym miejscem?

To moje miejsce na ziemi. Spędziłam tu 65 lat życia – chodziłam do szkół, pracowałam w filharmonii, operze, poznałam męża, urodziłam dzieci. W Poznaniu przed wojną mieszkali moi rodzice, potem wróciliśmy tu po wojennym wygnaniu. Tu są moje korzenie. Nie chciałam nigdy wyjechać z kraju. Mój zawód nie zna granic, nie muszę mieszkać gdzie indziej, żeby jeździć po świecie. O wiele przyjemniej jest być gościem, niż spaść komuś na głowę na czas nieokreślony.

Otrzymała pani medal Lidera Pracy Organicznej od Towarzystwa Hipolita Cegielskiego za propagowanie i wcielanie w życie pozytywistycznych tradycji regionu. Od 2015 roku szczyci się pani honorowym obywatelstwem miasta. Czy są cechy wyróżniające poznaniaków?

Są. Potrafimy mocno stać na ziemi. Mamy też wpojone, że pracę trzeba wykonywać dobrze. Systematyczność i uporządkowanie nie ma tłamsić fantazji, ale dawać podstawy dobrej organizacji. To daje nam umiejętność troszczenia się o swoje otoczenie. Mimo że całe lata żyliśmy w zagrożeniu, bo wiele zespołów radiowych w Polsce było rozwiązywanych, to jednak marszałek województwa poznańskiego obiecał, że nie dopuści, by podobnie stało się z nami. I dotrzymał słowa – to właśnie jest poznańskie.

A tradycje miejscowej kuchni pani pielęgnuje?

Może nie do końca, bo kuchnia naszego regionu jest dosyć ciężka. Ale ziemniaki uwielbiamy, a już młode to czysta rozkosz. Z tego wynika, że poznańska pyra w nas tkwi. A już ta spożywana z gzikiem – na pewno. A na 11 listopada w Poznaniu nie ma ani jednego domu, w którym nie znalazłby się choć jeden rogal św. Marcina. W naszym też zawsze on jest.

Regiony
Dolny Śląsk zaprasza turystów. Szczególnie teraz
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska