Z jednej strony jest napis, który jakiś czas temu pysznił się na jednej z kamienic w Lesku na Podkarpaciu i zapewne został wykonany przez kibica miejscowej piłkarskiej drużyny Sanovia: „Pokona nas tylko śmierć". Notabene zdaje się, że w Lesku śmierć ma ostatnio oblicze drużyny Bieszczady Ustrzyki Dolne, bo właśnie z tym odwiecznym rywalem Sanovia przegrała niedawno 2:0. Ale mniejsza o wynik, ważniejsze jest oddanie kibiców miejscowej drużynie, ich całkowita, chciałoby się rzec „śmiertelna", identyfikacja z klubem.
Kolejny obrazek, który utkwił mi w pamięci, rozgrywał się na drugim końcu Europy, na słynnych barcelońskich Ramblach, gdzie pewnego poranka zastałem rzeszę młodych ludzi pokotem odsypiających nieprzespaną noc. Było ich kilka setek, zmęczonych, w zmiętoszonych ubraniach, niektórzy zapewne zmagali się z potężnym porannym kacem wywołanym ponad miarę wzmocnioną winiakiem hiszpańską Sangrią. Tłum był różnojęzyczny, ale zjednoczony – młodzi kibice z całej Europy przylecieli do Barcelony nie dla Gaudiego, nie dla widoku katedry Sagrada Família, parku de la Ciutadella czy Muzeum Pablo Picassa, nie bardzo nawet zwracali uwagę na Ramble, gdzie zbierali siły. Ważna była wyłącznie ich ukochana Barca, która tego popołudnia czy wieczora miała rozegrać kolejne spotkanie. Większość tych młodych Europejczyków, którzy wydali niemałe pieniądze na podróż do Barcelony, ubrana była w koszulki katalońskiego klubu.
Z jednej strony mamy mały, lokalny klub i jego zatwardziałych kibiców, rekrutujących się zapewne wyłącznie z mieszkańców Leska i jego najbliższej okolicy. Z drugiej nie mniej oddanych swojej drużynie kibiców Barcelony, globalnej marki, wielkiego marketingowego przedsięwzięcia, któremu kibicują ludzie na całym świecie, od Los Angeles po Hongkong. Zderzenie lokalności z globalizacją.
Sport jest heroldem globalizacji. Piłka nożna, 20 lat temu w Ameryce Północnej i Azji mało znana, dzisiaj przyciąga na stadiony miliony ludzi, a Ronaldo czy Messi są tam lepiej znani niż papież. Nie dotyczy to zresztą tylko piłkarzy – wystarczy kilka migawek z trybun turnieju tenisowego w Singapurze lub Pekinie, aby zobaczyć rozentuzjazmowane dziewczyny niemal mdlejące po udanych zagraniach Rogera Federera.
Wbrew pozorom kibice Sanovii Lesko i Barcelony mają kilka punktów stycznych, z których najważniejszym wydaje mi się konieczność identyfikacji. Zdaniem psychologów jest ona niezbędna każdemu człowiekowi, ale są chyba ludzie, którzy potrzebują jej niczym powietrza. Przede wszystkim, jak mi się zdaje, młodzi. Ale nie tylko. Jeden z moich kolegów, zresztą prezes dużej firmy finansowej, jest zatwardziałym kibicem Lecha Poznań. Takim, który kocha bez tchu i pamięci. Który chodzi na wszystkie mecze „Kolejorza" rozgrywane na poznańskim stadionie przy Bułgarskiej, ale też jeździ za „ekipą" do Gdańska, Krakowa czy Białegostoku. Byłem święcie przekonany, że gna go tam miłość do piłki, ale ostatnio całkiem poważnie wyznał, że on wcale futbolu tak bardzo nie miłuje, bardziej interesujące wydają mu się inne dyscypliny sportu. Ale za to bardzo kocha Lecha Poznań.