Rzeczpospolita: Czego dziś bardziej panu brakuje – mistrzostwa Polski czy debiutu w NBA?
Szymon Szewczyk: Debiutu w NBA. Mistrzostwo jeszcze mogę zdobyć, nawet u schyłku kariery. Mam nadzieję, że wydarzy się to już w tym sezonie w Stelmecie. Natomiast zagrać w NBA chyba już nie będzie mi dane, mimo że byłem już bardzo, bardzo blisko. Nie zdecydowałem się jednak podpisać niegwarantowanej umowy z Milwaukee Bucks. Bałem się, że zwolnią mnie po kilku tygodniach i nie znajdę nigdzie pracy. Dziś wiem, że gdy zawodnik odchodzi z NBA, to czekają na niego dobre kontrakty w całej Europie, a nawet i w Chinach. Tyle że wtedy nie miałem nikogo, kto by mi podpowiedział. Radziłem się taty, agenta. Wydaje mi się, że ciężką pracą zasłużyłem na szansę występu w NBA.
Jak wspomina pan draft, czyli wybór zawodników do najlepszej ligi świata?
Imprezie, która odbywa się co roku w Madison Square Theater, towarzyszy przepych – limuzyny, wywiady, światła reflektorów. Tymczasem ja zatrzymałem się u znajomych, ale nie było ze mną fanów, rodziny. Oczywiście, przyszykowałem się, włożyłem elegancki garnitur, ale tylko tyle. Gdy przyszedłem na miejsce, w loży dla koszykarzy siedzieli już LeBron James, Carmelo Anthony, Darko Milicić, ale i Maciej Lampe. Siedziałem na górze, na balkonie, miałem być wybrany w drugiej rundzie. A gdy odczytano moje nazwisko i ogłoszono, że z numerem 35. wybierają mnie Bucks, poczułem ulgę. Uścisnąłem dłoń zastępcy komisarza NBA Davida Sterna, otrzymałem czapeczkę klubu i poszedłem do pokoju, gdzie zawodnicy udzielali wywiadów. Wszyscy kręcili się wokół najlepszych, nam, graczom z niższymi numerami, zadano tylko kilka pytań. Wielkiego świętowania nie było. Zaraz wróciłem do moich znajomych. To był niezwykły dzień w zwykłych okolicznościach.
Skąd poczucie ulgi?