Rz: Lepiej pracuje się panu z kobiecymi czy męskimi drużynami?
Tomasz Herkt: Trudno powiedzieć, nie dostrzegam dużych różnic w systemie pracy. Liczą się podejście, proces treningowy, zaufanie do trenera. Jeśli gracze – kobiety czy mężczyźni, akceptują te zasady, można oddać się pracy, jeśli nie – występuje problem. Z tą ostatnią sytuacją jeszcze nie miałem do czynienia. Męskie zespoły prowadziłem głównie przed objęciem Artego, byłem w Słupsku, Zielonej Górze i Koszalinie. Szczególny okres spędziłem w tym drugim mieście. Z Zastalem najpierw awansowaliśmy do ekstraklasy, a w niej, zwłaszcza na początku rozgrywek, świetnie sobie radziliśmy. Kilku zawodników z miejsca zostało gwiazdami ligi.
Pracę z mężczyznami rozpoczął pan w Bydgoszczy od asystowania Wojciechowi Krajewskiemu w Astorii Bydgoszcz. Było to 13 lat temu.
Trafiłem tam trochę przez przypadek. Byłem po sezonie, w którym z kobiecym zespołem Starego Browaru Poznań, dość niespodziewanie, zdobyliśmy wicemistrzostwo kraju. Przed kolejnymi rozgrywkami nastąpiły zmiany organizacyjne, wycofał się główny sponsor. Jakiś czas później spotkałem Wojciecha Krajewskiego i sam go zapytałem, czy potrzebowałby mojej pomocy w prowadzeniu Astorii. Sprawa rozstrzygnęła się szybko, kilka dni później znalazłem się w Bydgoszczy. I to był udany okres. Zespół zanotował dobry start, powoli się rozkręcał, skończył rozgrywki na bardzo dobrym szóstym miejscu. Drugi raz, na zdecydowanie dłużej, do Bydgoszczy przyjechałem pięć lat temu, gdy obejmowałem Artego. Ten pobyt trwa do dzisiaj. Bydgoszcz stała się moim drugim domem.
Od pierwszego zdobytego przed pana medalu w roli trenera w 1987 roku, jeszcze jako asystenta, wiele się zmieniło: pokolenia koszykarek i koszykarzy, taktyka i technika gry, kluby upadały, w ich miejsce pojawiały się nowe. Jedno pozostało bez zmian – do dzisiaj regularnie osiąga pan sukcesy. Jak to się robi?