– Trzeba pamiętać, że transport publiczny jest zadaniem własnym gminy i nigdy nie był rozpatrywany w kategoriach zarobkowych – mówi Hanna Pieczyńska, rzecznik Szczecina ds. dróg i transportu miejskiego. To proste przypomnienie dobrze wyjaśnia, dlaczego praktycznie w żadnym mieście wpływy z biletów nie pokrywają w całości kosztów funkcjonowania komunikacji miejskiej. I trzeba do niej dokładać z miejskiej kasy. Coraz więcej.
Koszty rosną lawinowo
W Gdańsku obowiązywała zasada, by wpływy ze sprzedaży biletów pokrywały mniej więcej połowę kosztów transportu zbiorowego, a resztę – budżet miasta. Przez kilka lat to się nawet sprawdzało, aż do 2019 r., gdy komunikacja miejska stała się priorytetem samorządu i wydatki na ten cel poszybowały w górę.
– Zwiększyliśmy budżet dotyczący przewozów do ponad 110 mln zł przez ostatnie dwa lata – podkreśla Piotr Borawski, zastępca prezydenta ds. przedsiębiorczości i ochrony klimatu. Obecnie wydatki te kształtują się na poziomie 366 mln zł, a dochody z biletów stanowią tylko 33 proc. tych wydatków (jeszcze w 2018 r. było to 46 proc.).
We Wrocławiu bilety jeszcze kilka lat temu zapewniały finansowanie do ok. 46 proc. wydatków. Plan na 2020 r. pokazuje, że będzie to niecałe 30 proc. (ok. 160 mln wypływów wobec ponad 535 mln zł kosztów). Warszawa wylicza, że w tym roku utrzymanie sieci autobusów, tramwajów i metra będzie kosztować ok. 3,1 mld zł. Warszawiacy za bilety zapłacą ok. 0,91 mld zł, ościenne gminy dołożą 0,08 mld zł, a resztę – aż 2,1 mld zł – dorzuci miejska kasa. Dla porównania – w 2018 r. dopłaty wynosiły 1,8 mld zł.
CZYTAJ TAKŻE: Łódź będzie wolna od smogu i plastiku