Gdańskie święto demokracji, czyli obchody 30. rocznicy 4 czerwca, miały być nowym otwarciem w polskiej polityce. Padały podniosłe deklaracje o obronie demokracji i niezależnego, silnego samorządu terytorialnego. Kilkuset prezydentów, burmistrz i wójt podpisało „21 tez samorządowych”, które w środowisku odbiły się głośnych echem, a Jacek Saryusz-Wolski, europoseł PiS, nazwał je „wypowiedzeniem posłuszeństwa państwu”.
Mogło być lepiej?
Zasiany w Gdańsku polityczny ferment miał zaowocować czymś na kształt samorządowego pospolitego ruszenia. Wielu włodarzy miało wziąć sprawy w swoje ręce i szturmem ruszyć na Wiejską. A jeśli nie, to przynajmniej dzięki silnemu poparciu samorządowców w tegorocznych wyborach parlamentarnych wygrać miała opcja popierająca tezy samorządowe, czyli opozycja.
Rzeczywistość dosyć surowo zweryfikowała te oczekiwania. O ile do Sejmu i Senatu startowało – i dostało się – rzeczywiście bardzo dużo samorządowców, o tyle zdecydowana większość z nich to radni różnych szczebli i urzędnicy. Prawdziwych lokalnych liderów, rozpoznawalnych poza swoją dzielnicą czy gminą, a którzy zrezygnowaliby z fotela prezydenta, by wziąć udział w wyborach, było tylko dwóch. To Zygmunt Frankiewicz, dotychczasowy prezydent Gliwic i prezes Związku Miast Polskich (do Senatu dostał się z list Koalicji Obywatelskiej), a także Wadim Tyszkiewicz, dotychczasowy prezydent Nowej Soli, polityk i b. członek Nowoczesnej (w Senacie zasiądzie jako niezależny).
CZYTAJ TAKŻE: Zabiorą samorząd do Sejmu
Prawdziwą porażką zakończył się start Koalicji Bezpartyjni i Samorządowcy – uzyskała ona jedynie ok. 145 tys. głosów, czyli 0,78 proc. ogółu. A wybory do Sejmu bezapelacyjnie wygrał KW Prawo i Sprawiedliwość.