Marcin Duma, prezes IBRIS
Przygoda ludzkości z rowerem trwa już sporo ponad 200 lat. Moja zaczęła się osiem lat temu według dosyć popularnego schematu – po trzydziestce mocno przytyłem, a w kulminacyjnym momencie przestałem widzieć czubki palców zza brzucha. To sygnał ostrzegawczy, że coś trzeba ze sobą zrobić. Bieganie? Na pewno nie w tym stanie. Rower? Dlaczego nie. Zawsze lubiłem jazdę na rowerze. Tak wpadłem, zaliczając po drodze wszystkie etapy – najpierw poczciwy „góral”, potem jednak „szosa”, wyścig sprzętowy, wyścig z sobą samym, wyjazdy na kolarskie imprezy w Polsce i poza Polską. Na szczęście w porę uświadomiłem sobie, że zawodowym kolarzem raczej nie będę i to ślepa uliczka. Wraz z ucieczką z fazy ścigania z coraz lepszą średnią prędkością odkryłem nową przyjemność z długich rowerowych wypraw – oglądam Polskę. Wyjazd o 5 rano gwarantuje puste drogi, piękne krajobrazy i przyrodę niezastraszoną ekspansją cywilizacji. W pracy zajmuję się analizą danych społecznych, ale robię to zza komputera, z rowerowego siodełka mogę porównać tabelkowe procenty z rzeczywistymi zmianami. Czy małe miasta się zmieniają? Czy wieś pięknieje? Czy jest bardziej nowoczesna? Czy architektura i urządzenie przestrzeni zdradza aspiracje mieszkańców? Czy w niedzielę w kościołach jest dużo wiernych? Czy Polacy jeżdżą lepszymi samochodami? Czasem może to być 200 km w moim rodzimym woj. mazowieckim, czasem 150 km w świętokrzyskim, a w czerwcu, kiedy dzień jest wystarczająco długi, można „szarpnąć się” na 300 km i więcej. Im dłuższa trasa tym więcej do obejrzenia, więcej wrażeń.