Przemysław Malinowski, redaktor rp.pl
Rowery są obecne w mojej rodzinie, od kiedy sięgam pamięcią. Pierwsze kilometry pokonywałem wspólnie z dziadkiem, gdy jeździliśmy do jego gospodarstwa na wsi. Później rower okazał się niezbędny, jeśli chciało się w moim rodzinnym Sulejówku być w kontakcie z kolegami ze szkoły. Brak internetu i telefonów komórkowych (młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać) powodował, że tylko jeżdżąc od domu do domu, mogliśmy wspólnie organizować sobie wolne dni. Po przeprowadzce do Warszawy dwa kółka okazały się być nadal najlepszą formą transportu. Pozwalały przemieszczać się taniej i sprawniej niż komunikacją miejską lub samochodem. Wciąż nie jest idealnie, bo ścieżek rowerowych nieustannie jest za mało, ale sytuacja zmierza w dobrą stronę.
Prawdziwa radość z jazdy pojawia się, gdy już z miasta wyjedziemy, a Polska jest do tego idealna. Z mojej perspektywy, mieszkańca Mazowsza, odnajdą się tu zarówno rodziny z dziećmi, które planują krótkie wycieczki, jak i samotni kolarze, którzy mogą przemierzać trochę zapomniane miasteczka i wsie. Chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że urok podróżowania rowerem staje się popularną formą spędzania wolnego czasu, bo mijam na trasach coraz więcej rowerzystów w każdym wieku.
Teraz pierwsze próby zaczyna podejmować mój syn, który coraz częściej od fotelika przymocowanego do mojego roweru wybiera swoje – jeszcze cztery – kółka. Wszystko wskazuje na to, że tradycja rowerów w naszej rodzinie nie zginie.