Rzeczpospolita: Od lat mieszka pan w Warszawie, ale związki z Podkarpaciem są silne?
Roman Kuźniar: Nawet bardzo. Urodziłem się Przemyślu, wychowałem w Krośnie i to wciąż moje miejsce. Jeżdżę często, choć nikt z rodziny już tam nie został. W Beskidzie Niskim zbudowałem swój drugi dom, w którym spędzam dużo czasu. Lubię tam pisać. Na studia wyjechałem do Warszawy. Też jest moim miastem, ale związek z Podkarpaciem jest specjalny.
Z perspektywy Warszawy region postrzegany jest jako zagłębie biedy, w niektórych statystykach wypada słabo, ale na miejscu tego nie widać.
Zdecydowanie, dzisiaj wsie podkarpackie wyglądają jak te z bogatych regionów Niemiec 30 lat temu – wszystko zadbane i czyste, trawniki przystrzyżone, przed każdym domem dwa samochody. Ludzie są bardzo zaradni, to pewnie po części efekt historii. Po II wojnie światowej struktura demograficzna nie została tak bardzo zniszczona jak w innych rejonach, widać też pozostałości mentalności jeszcze z czasów monarchii austro-węgierskiej. Gdy budowałem tam dom pod lasem, sąsiad z wioski obok zapewniał, że nie ma mowy, żeby coś zniknęło z otwartego placu budowy, ponieważ tak się nie robi i tyle. „Bo to grzech" – dodawał. Faktycznie nic nie zginęło, co z perspektywy Mazowsza wydaje się niemożliwe. Każdy majster i pomocnik wiedział, co do niego należy, nikogo nie trzeba było poganiać, nikt nie zaczynał dnia od butelki piwa.
Ludziom się po prostu chce coś robić, jest znacznie silniejsze niż gdzie indziej poczucie lokalnej wspólnoty. Pracuje się nie tylko na rzecz własnego gospodarstwa, ale myśli też o bliższych czy dalszych sąsiadach. Nie bez kozery na Podkarpacie i Małopolskę mówi się, iż to jakby nasza Bawaria – konserwatywne poglądy, ale jednocześnie szacunek do ciężkiej pracy i dbałość o otoczenie. Koło domu musi być czysto nie tylko dla własnej przyjemności – wszędzie w okolicy musi być tak samo.
Jakie zmiany widać na pierwszy rzut oka po przyjeździe z Warszawy?