Rz: Skąd wziął się pomysł sztuki „Aya znaczy miłość" o małej Syryjce, która wyprawia się w zaświaty w poszukiwaniu rodziców?
Tomasz Man: Zdarzyła nam się kiedyś rozmowa ze Zbyszkiem Lisowskim, dyrektorem teatru Baj Pomorski w Toruniu, o tekście, który miałem napisać Podczas tej rozmowy rzucił: „Wiesz co, napisz coś o empatii!". Tak się złożyło, że było to krótko po rozmowie z moim synkiem, u którego w szkole pojawił się Syryjczyk. Świetnie grał w piłkę, a mimo to niektórzy chłopcy przyczepiali się do niego o byle co. Zdarzyła się też inna sytuacja. Mój synek czekał na autobus do domu koło kościoła, tymczasem po drugiej stronie ulicy przechodził jego syryjski kolega. Polskie dzieci przezywały i wyśmiewały, nazywając małpą. Mój syn, mimo że młodszy od napastników,, stanął w jego obronie, z czego jestem bardzo dumny. No po prostu Rambo! Powiedział polskim dzieciom, że Syryjczyk jest człowiekiem jak każdy z nas, a nie żadną małpą. Opowiedziałem to Zbyszkowi i umówiliśmy się, że napiszę o uchodźcach, ale nie w stylu „kawa na ławę", tylko w formie wymyślonej przeze mnie baśni. Podczas rozmowy przy śniadaniu z Aneczką, moją żoną – scenografką, wpadłem na pomysł bajki o syryjskiej dziewczynce, której wojna spaliła dom i zabrała rodziców. Idzie więc za nimi w zaświaty.
Nazwał pan swoją sztukę musicalem multi-kulti i bardzo często wzmacnia pan przekaz przedstawień muzyką. Inspiracją były zespoły z Bliskiego Wschodu?
Pracowaliśmy nad tym w gronie trzech kompozytorów. Każdy zajmował się czym innym. Maja Miro-Wiśniewska, znakomita flecistka odpowiadała za folk arabski, jej mąż Ignacy Wiśniewski, świetny pianista jazzowy – opiekował się motywami jazzowymi i musicalowym sznytem, zaś ja – wiadomo! – rockowymi brzmieniami. Słuchałem też dużo syryjskiej muzyki tradycyjnej, ale również, uwaga!, syryjskiego heavy-metalu, który jest bardzo dobry. Dlatego muzyka w spektaklu jest arabsko-musicalowo-rockowa...
W jaki sposób spektakl nawiązuje do mitów greckich i kultury wschodu?