Rz: Miał pan oficjalne uroczyste pożegnanie z lekkoatletyką?
Marek Plawgo: Nie miałem. W naszej dyscyplinie jakoś nieprzesadnie się o to dba. Jak kiedyś z uśmiechem, ale trafnie mówił Sebastian Chmara, dziś wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki: albo grawerton, albo talerz. Plus kwiatek przy jakiejś okazji. Nie ma takich uroczystości, jakie mieli Piotr Gruszka lub Piotr Gacek w siatkówce, albo Artur Siódmiak w piłce ręcznej. Lekkoatletyka to jednak nie gry zespołowe. Był benefis Moniki Pyrek, był Roberta Korzeniowskiego, natomiast większość lekkoatletów po prostu kończy ze sportem i zaczyna żyć.
Kiedy nadszedł tak naprawdę czas pańskiego przejścia do życia po sporcie?
W zasadzie dałem sobie czas do igrzysk w Londynie. Przygotowywałem się na 110 procent, zabrakło mi 16 setnych sekundy, żeby się zakwalifikować. Uznałem, że to koniec. Ale potem zacząłem się zastanawiać. Pomyślałem, że warto przeżyć jeszcze sezon pożegnalny, że wszystko zrobię po raz ostatni, że ten finałowy rok będzie dla mnie rodzajem sentymentalnej podróży i przygotowaniem do tego, co dalej. Chciałem też jak najszybciej nadrobić zaniedbane studia.
Udało się to długie pożegnanie?