Rz: Przed panem jubileuszowy, 25. festiwal Camerimage. Jak pan wspomina początki festiwalu?
Marek Żydowicz: Poruszałem się intuicyjnie jak dziecko we mgle i nie myślałem, że zajdę tak daleko. Zajmowałem się wtedy malarstwem i architekturą średniowieczną. Gdy po jakiejś wystawie Volker Schlöndorff zachęcił mnie do zorganizowania w Toruniu wydarzenia filmowego, wpadłem na pomysł, by moje doświadczenie historyka sztuki przełożyć na film. Zwróciłem się o akceptację tej wymyślonej idei do wybitnych operatorów Vittoria Storaro i Svena Nykvista. I jednego dnia przyszły faksem dwa listy. Storaro obiecał, że pomoże. Nykvist napisał, że żałuje, że nie on wpadł na taki pomysł. A dalej już poszło. Płynęliśmy na fali entuzjazmu związanego z przewrotem systemowym i transformacją. Wydawało nam się, że wszystko jest możliwe i że możemy dołączyć do świata.
Dołączyliście szybko. Dzisiaj festiwal ma znakomitą markę – kochają go najwybitniejsi operatorzy świata.
Mam wrażenie, że Camerimage przyczynił się w pewien sposób do podniesienia rangi zawodu autora zdjęć. Przedtem brakowało miejsca, gdzie by dyskutowano o sztuce operatorskiej – o rozwiązaniach technologicznych, kunszcie artystycznym, ale też o warunkach pracy operatorów czy ochronie ich praw autorskich. Dlatego ludzie kamery chętnie do nas przyjeżdżają. Już na pierwszą edycję przyjechał szef Amerykańskiego Stowarzyszenia Operatorów Victor Kemper. U nas też, w 1993 roku, zaczęły się rozmowy w sprawie powołania do życia Europejskiej Federacji Stowarzyszeń Autorów Zdjęć Filmowych IMAGO. A w tym roku odbędzie się wspólna wystawa fotografii autorów zdjęć z Ameryki i Europy.
Ale jednocześnie nie zamykacie się w zawodowym getcie.