Od 1952 roku. A związani z nim byli tak wybitni twórcy jak Irena Byrska i Mieczysław Kotlarczyk. Lublin dawał im szansę tworzenia.
To ponoć Irena Byrska, legenda polskiego teatru, doceniła w panu, studencie historii sztuki, talent malarski?
Kiedy przywiozłem do Lublina swoje prace malarskie, których w ciągu kilku lat nazbierało się sporo, wyrażono zgodę, bym rozwiesił je na korytarzach rektorskich. Pani Irena obejrzała tę wystawę i powiedziała: „Znajdźcie mi tego człowieka". Realizując „Wandę" Norwida, chciała stworzyć tę opowieść w klimacie ikony. A fascynację ikoną wyczuła najprawdopodobniej w moim malarstwie. Pamiętam, jak zabrała nas do kaplicy lubelskiego zamku, jakie wrażenie robiło na nas przebywanie wśród średniowiecznych malowideł. Scenografia, którą potem przygotowałem do „Wandy", była właściwie jedną wielką ikoną.
I tak rozpoczęła się pana przygoda z teatrem...
Znaczenia tej przygody chyba nie do końca byłem świadom, bo dalej czułem się bardziej malarzem niż człowiekiem teatru. W Lublinie była tradycja wiosen teatralnych i nasz spektakl pojawił się na jednej z takich wiosen. Wtedy otrzymałem nagrodę za scenografię.
Potem była współpraca z Mieczysławem Kotlarczykiem. Pracowałem z nim przy przedstawieniu „Amor Divinus – Tryptyk Staropolski". Byłem jego ostatnim współpracownikiem. Przygotowując pierwsze scenografie, zacząłem marzyć, by ożyły, stały się partnerem dla aktora. Potem te scenografie zaczęły ożywać, wypełniać się nowymi treściami, tworzyć odrębny świat. Zaczęły układać się w autonomiczne, a jednocześnie bardzo osobiste wypowiedzi. To one od lat wypełniają treść Sceny Plastycznej KUL. A wszystko zaczęło się od spektaklu „Ecce Homo", którego 45-lecie obchodzimy w tym roku.