Rz: Co znaczy być człowiekiem z Dolnego Śląska?
Waldemar Krzystek: Oznacza to przede wszystkim otwartość na innych. Nie tyle miejsca, ile ludzie nas kształtują. Na Dolnym Śląsku spędziłem niemal całe moje dotychczasowe życie – do matury mieszkałem w Legnicy, potem – we Wrocławiu. Z powodu totalnej wymiany ludności, która miała tu miejsce, to musiała być dziwna „chwila" bezkrólewia między starym a nowym światem. Wszystko się kończyło i jednocześnie zaczynało od początku. Nie było atmosfery zasiedzenia, klimatu wielopokoleniowych domów – tuż po wojnie pas tej ziemi był jak czysta kartka. Najjaskrawszym tego przykładem stały się cmentarze – nie było na nich polskich grobów sprzed 1945 roku. Ale czuło się jednocześnie tajemniczą przeszłość, która mnie niezwykle interesowała, fascynowała nawet. W Legnicy wychowałem się w międzynarodowym towarzystwie, bo tutaj wszyscy skądś przyjechali – całkowicie różni ludzie, z rozmaitą przeszłością i odmiennymi kolejami losów. Tu mieszkali przymusowi przesiedleńcy zza Buga, nieliczni Niemcy, Łemkowie, Ukraińcy, Czesi, ocalali Żydzi, ukrywający swą tożsamość AK-owcy, młodzi energiczni Polacy zafascynowani ziemiami zachodnimi „do wzięcia od zaraz". Później pojawili się polityczni repatrianci z Francji, Grecy, Jugosłowianie, do tego ludność wszystkich republik radzieckich z wojsk stacjonujących w legnickim garnizonie. Moja ulica: każdy inny, z innego miejsca na Ziemi, z innego powodu. Było dla mnie czymś oczywistym, że jestem w rzeczywistości wielokulturowej, wielonarodowej i wielowyznaniowej. Ważne było nie tylko to, co ci sąsiedzi, znajomi opowiadają, ale również to, czego nie mówią. Większość coś ukrywała. Nawet za kurkami od kranu w naszej łazience – z napisami „warm" i „kalt" – stała przecież jakaś opowieść o poprzednich mieszkańcach będąca częścią większej historii.
Czy ta różnorodność nie powodowała walki o swój kawałek tożsamości?
Właśnie nie. Przybyłych tu łączy poczucie, że skoro już raz stracili wszystko – to nie chcą dopuścić za żadną cenę, by jeszcze raz ich to spotkało. Może dlatego, kiedy na Dolny Śląsk spadają kataklizmy, takie jak wielka powódź w 1997 roku czy też epidemia ospy – wszyscy potrafią wspaniale się jednoczyć. U nas powstał solidarnościowy Festung Breslau. Strach przed stratą, ale i poczucie, że dostaliśmy w depozycie to, co zostawili tu ci, którzy byli przed nami, i że nie wolno tego zmarnować – stworzyło nową jakość duchową, kulturową i charakterologiczną Dolnego Śląska. To społeczeństwo młode, dynamiczne, odważnie podejmujące życiowe decyzje. I stąd śmiałość sięgania po wszystko. Nie czuć kastowości, a w dodatku baciarskie dziedzictwo Lwowa kształtuje naszą duchowość na równi z tradycją Lwowskiej Szkoły Matematyków.
Studia polonistyczne we Wrocławiu wniosły coś nowego do tożsamości dolnośląskiej?