Wojciech Tumidalski, wiceszef działu prawa „Rzeczpospolitej”

Wokół wyspy Bornholm, której powierzchnia jest trochę większa od Warszawy, wiedzie ścieżka rowerowa z fantastycznym widokiem na Morze Bałtyckie. Jest idealna. Nie ma prawie żadnych skrzyżowań z drogami dla samochodów. Jechaliśmy nią z żoną w czasie rowerowej podróży poślubnej na Bornholm. Kto wymyślił taką bezkolizyjną ścieżkę? Okazuje się, że ułożono ją w miejscu zlikwidowanej linii kolejowej biegnącej wokół wyspy. Kolej na Bornholmie była nieopłacalna, a rowerami jeżdżą wszyscy. Warsztaty samochodowe z kanałami i podnośnikami serwisują także rowery, i to chyba jest ich główne zajęcie. Z Bornholmu pamiętam i te widoki, i poczucie całkowitego bezpieczeństwa na drodze, gdy wiedziałem, że żaden samochód nie zatrąbi na rowerzystę, ani nie przejedzie zbyt blisko niego. Bezpiecznie było też zostawić w porcie rowery z całym turystycznym dobytkiem, i ruszyć w kilkugodzinny rejs na sąsiednią wyspę.

W Warszawie tej pewności przez lata nie miałem, więc rower więcej stał w piwnicy, niż jeździł. W mieście przybyło jednak ścieżek rowerowych i jazda stała się przyjemniejsza. W dodatku okazało się, że przejazd rowerem z domu do pracy zajmuje mi o kilka minut mniej niż samochodem. Syn nauczył się jeździć rowerem, mając trzy lata. Odprowadzałem go więc do przedszkola, najpierw idąc obok. Teraz jedziemy razem rowerami i to wielka przygoda.

Stary rower, który widział Bornholm, trafił już w dobre ręce. Teraz się cieszę miejskim szosowcem i odkrywam, jaka to frajda pojechać szybciej niż te 35 km/h (oczywiście tam, gdzie to bezpieczne i legalne). Z rowerowego siodełka świata doświadcza się pełniej, niż zza kierownicy samochodu czy z tramwajowego fotela. Daje poczucie niezależności, a wysiłek fizyczny włożony w kręcenie pedałami przynosi satysfakcję i procentuje zdrowotnie.