Można powiedzieć, że miał rację. Polak w AC Milan nie zagrał do dziś.
Jacek Chańko jest realistą. Dlatego został politykiem. Był radnym z Platformy Obywatelskiej, a teraz reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Widocznie nie robi mu to różnicy.
Tworzyliście grupę kolegów na boisku i poza nim?
Nawet mimo dzielących nas różnic pozostaliśmy nimi do dziś. Jacek, ja i Daniel Bogusz mieszkamy w Białymstoku. Daniel spędził kilka lat w Niemczech, wrócił jednak na stare śmiecie. Jego syn gra w rezerwach Jagiellonii. Tylko Marek Citko i Mariusz Piekarski mieszkają w Warszawie i spełniają się jako agenci zawodników. Z sukcesami, bo mają dobrych graczy w swoich stajniach.
Marek Citko opowiadał mi, że grając w juniorach Jagiellonii, poprawiał sobie byt, jeżdżąc do Warszawy, gdzie na Stadionie Dziesięciolecia lub na bazarze Różyckiego handlował dżinsami. Każdy z was miał takie potrzeby?
Ja na pewno nie. Marek i Mariusz mieli dusze handlowców. Kiedy mieliśmy po 16 lat Marek Citko pożyczał nam pieniądze na procent. Pamiętajmy jednak, że tradycje handlu w naszym regionie, blisko granicy dawniej ze Związkiem Radzieckim, a dziś z Białorusią i Litwą, są długie. A Jagiellonia była pierwszym polskim klubem w ekstraklasie, który zatrudnił cudzoziemców ze Wschodu. W latach 1989 i 1990 grało u nas trzech Litwinów: napastnik Kviliunas, pomocnik Mackievicius i stoper Kasparavicius. Pamiętam, bo to było wydarzenie.
Do Białegostoku przyjechała zagranica.
A Litwa i Łotwa były pierwszymi krajami, do których ja pojechałem. Jak zobaczyliśmy w Wilnie boisko ze sztuczną trawą, pod dachem to nam szczęki opadły. Czegoś takiego w Polsce nie było. Jeździłem tam, gdzie rozgrywaliśmy mecze. Do osiemnastego roku życia nie widziałem Krakowa. Warszawa była w jakimś sensie stacją przesiadkową. Tutaj zbierała się kadra Polski juniorów, aby gdzieś w Otwocku, Błoniu czy jakimś innym miasteczku rozegrać mecz. Pierwszym wielkim miastem jakie poznałem po Białymstoku był Strasbourg. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jednak do tej pory nie mieszkałem w metropolii.
Opuszcza pan rodzinne gniazdo w wieku 18 lat. Czy ktoś pana na ten wyjazd przygotowywał? Znał pan francuski?
A skąd. Do tej pory, jak wyjeżdżałem gdzieś za granicę, zawsze miałem obok siebie opiekunów, którzy o nas dbali, więc o nic nie musieliśmy się martwić. Teraz byłem zdany wyłącznie na siebie i niewiele brakowało, a w ogóle bym do tego Strasbourga nie dotarł, bo na lotnisku we Frankfurcie się zgubiłem. Kiedy jakoś się odnalazłem, trafiłem do innego świata. Klub RC Strasbourg wysłał mnie do szkoły, po pół roku udzieliłem już pierwszego wywiadu w języku francuskim. To był przeskok cywilizacyjny. Nie chodzi tylko o to, że Strasbourg jest miastem dyplomatów, ale też o to, że w klubie, jak w każdym innym ligowym we Francji, działała akademia – Centre de Formation. Zajmowała się nie tylko szkoleniem na boisku, ale też wykształceniem młodych zawodników, trafiających tam z całego świata. Moi najlepsi kumple z tamtego okresu pochodzili z Afryki i Ameryki Południowej.
Pan wyjechał do Francji w roku 1993, kiedy jeszcze zgód na wyjazd zbyt często nie dawano. Dlaczego pan ją otrzymał?
Pamiętajmy o czasach – pierwszych latach wolnej Polski, kiedy oprócz ludzi uczciwych było wiele egzotycznych postaci. W piłce także. Mieliśmy takich i w Białymstoku. Był prezes, właściciel fabryki dywanów Sułtan, który mamił nas rozmaitymi obietnicami. Powiedział, że jak strzelę bramkę w ekstraklasie, to zapłaci mi 200 dolarów. No i udało mi się to zrobić w meczu z Szombierkami. Mieliśmy karnego, którego nikt nie chciał strzelać, więc ja, 18-latek podszedłem do piłki i trafiłem. To był mój pierwszy gol w ekstraklasie. Idę więc do prezesa po obiecaną nagrodę, a on mówi: Z karnego to się nie liczy. Mogę dać tylko 100. Wziąłem, bo to i tak była fortuna.
Jaki to ma związek z transferem do Strasbourga?
Chwileczkę. Wyjazdy były wtedy marzeniem i źródłem zarobku. W Białymstoku pojawił się jakiś niemiecki działacz, menedżer, nie wiadomo kto, który szukał zdolnych juniorów. Obiecywał rodzicom złote góry, za zgodę chłopaków na wyjazd dawał sokowirówkę lub pralkę, zabierał ich do Niemiec, a jak już tam się znaleźli, to odbierał im paszporty. Stawali się niewolnikami, on decydował o ich losie. Nikt nie wrócił. Ponieważ w innych regionach kraju zdarzały się podobne historie, PZPN postanowił im zapobiec. Każdy zagraniczny transfer zdolnego chłopaka był analizowany w związku. Ja miałem szczęście, ponieważ w sprawie mojego transferu przyjechał działacz RC Strasbourg Max Hildt. Starszy, kulturalny pan, rozmawiał z sekretarzem generalnym Edmundem Zientarą i wiceprezesem Ryszardem Kuleszą. Z Kuleszą po francusku. On i Hildt byli mniej więcej w tym samym wieku, szybko znaleźli wspólny język. Przekonał Kuleszę, że trafię w dobre ręce, i prezes wyraził zgodę.
A kto wziął pieniądze za transfer?
O ile mi wiadomo, Jagiellonia dostała za mnie 250 tysięcy dolarów, co jak na transfer 18-letniego chłopaka było czymś wyjątkowym. Wspomniany pan prezes od dywanów powiedział, że jak uda się mnie wytransferować, to da mi 50 tysięcy dolarów prowizji. A kiedy już znalazłem się we Francji, poszedł do mojej mamy, dał jej tysiąc i kazał podpisać kwit, że mam nie rościć sobie żadnych pretensji. Mama nie wiedziała o mojej umowie z prezesem. Podpisała, nie wiedząc, że rezygnuje dobrowolnie z 49 tysięcy. Za to, co dostała, kupiła 28-calowy telewizor, więc była zadowolona.
Takie sprawy załatwiają menedżerowie zawodników.
Ja zdecydowałem się na pomoc menedżera, kiedy miałem już 32 lata i najlepszą część kariery za sobą. Do tej pory myślałem przede wszystkim o graniu.
No i trochę pan przeżył: awans Jagiellonii do ekstraklasy, jedyny mecz międzypaństwowy w Białymstoku z Bułgarią, finał Pucharu Polski z udziałem Jagiellonii.
Były jeszcze spotkania pucharowe Widzewa w Białymstoku, z Elfsborgiem i Spartą Praga. Na meczu z Bułgarią siedziałem na trybunach stadionu Gwardii, czyli Hetmana, i obserwowałem Christo Stoiczkowa, który był już wtedy znanym piłkarzem. Finał rozgrywek o Puchar Polski Jagiellonia – Legia rozgrywano w Olsztynie i mama mnie nie puściła... Wcześniej jeździłem na mecze wyjazdowe Jagi, byłem między innymi w Warszawie, pamiętam, że w ataku Legii grali Dziekanowski z Koseckim. Ale równie dobrze pamiętam, że grupa kibiców Jagiellonii szła ze stadionu na dworzec w szpalerze milicji. Byliśmy narażeni na ataki kibiców. A ponieważ czasami wracałem z takich wyjazdów z podbitym okiem, to mama powiedziała: Dość! Miałem w końcu 13–14 lat. No i nie widziałem tego słynnego finału.
Słyszałem przed kilku laty, że zamierza pan osiedlić się w Krakowie. A jednak wrócił pan do Białegostoku.
W Krakowie mam dom. Wspólnie z Mirkiem Szymkowiakiem i byłym kierownikiem Wisły Markiem Koniecznym prowadzimy szkółkę piłkarską. Ale zaglądam tam coraz rzadziej. Kraków jest dobry na dwa–trzy dni. Przejść się po rynku, spotkać znajomych i szybko wracać do Białegostoku, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Jeszcze takie gdzieś jest?
U mnie jest. Mieszkam na obrzeżach miasta, w Puszczy Knyszyńskiej. W pobliżu mojego domu znajduje się tablica z informacją, gdzie należy się zgłaszać po odszkodowanie w przypadku szkód poczynionych przez bobry, wilki lub żubry. To jest moje miejsce. Jestem u siebie.