Edward Gierek był człowiekiem leniwym. Z reguły opuszczał swój gabinet w ponurym gmaszysku Domu Partii już o godzinie 15 i kazał się wieźć do rządowej willi w Klarysewie, która zastępowała mu jego śląski dom. Tam zrzucał jeden ze swoich słynnych i tak w socjalizmie niecodziennych kolorowych krawatów, a później elegancki garnitur, też wówczas niecodzienny, zamieniał na wygodne spodnie od dresu i wzuwał domowe kapcie. Po zjedzeniu obiadu rozkładał się na kanapie, włączał telewizor i oddawał się błogiemu lenistwu. A i w godzinach pracy nie eksploatował się nadmiernie. Dość powiedzieć, że materiały przygotowywane dla I sekretarza KC PZPR na posiedzenia Biura Politycznego nie miały prawa przekraczać jednej kartki papieru maszynowego.
Co innego Wojciech Jaruzelski. W aparacie partyjnym krążyły opowieści, nie całkiem nieprawdziwe, że generał spędza w swoim gabinecie całe dnie i znaczną część nocy, a zmieniają się tylko sekretarki i adiutanci. Z równym upodobaniem oddawał się pracy towarzysz „Wiesław", czyli Władysław Gomułka. Z tym tylko, że Gomułka robił sobie krótką przerwę na obiad w swoim mieszkaniu w kamienicy Na Skarpie. O kuchni Zofii Gomułkowej krążyły zresztą legendy. Świadectwa towarzyszy, którzy dostąpili zaszczytu spożywania potraw, które wyszły spod jej ręki, były raczej zgodne – gotowała tragicznie. Ale Gomułka się nie skarżył. Nic to jednak nie znaczy, bo był człowiekiem o nie nazbyt wielkim zamiłowaniu do uciech tego świata. Nawet tych najprostszych. Ostro w swoich wystąpieniach krytykował nawet autostop. „To jest takie bradiażenie" – mawiał. I dodawał, że podczas tych wyjazdów młodzież „demoralizuje się, kradnie, zawszona. Znam wypadki, też taka córeczka jedna. Wróciła z brzuszkiem. To jest autostop".
Polska za leniwego Gierka była lepsza i weselsza niż Polska Gomułki i Jaruzelskiego. Owszem, gierkowska była na kredyt, ale nie chodzi tylko o widok sklepowych półek. Rzecz również w atmosferze.
Tak naprawdę jednak problem tkwi nie w lenistwie lub pracowitości przywódcy, ale w umiejętności, a może nawet sztuce, samoograniczania się władzy. Historia uczy, że ci ponad miarę pracowici mają z tym problem. Wszędzie ich pełno, na wszystkim chcą odcisnąć swoje piętno, wszystko osobiście zatwierdzić i wszystkiemu nadać ostateczny szlif. Obywatelom początkowo bardzo się to podoba, ale do czasu, bo najczęściej prowadzi do quasi-dyktatury. Nie od razu oczywiście do dyktatury systemowej, ale faktycznej.
Cień pracowitego przywódcy rośnie i rozciąga się nad całym jego władztwem. W efekcie paraliżuje cały system. Dobrym tego przykładem są rządy Charlesa de Gaulle'a. Jeden z jego ministrów, który zasiadał w gabinecie dawnego przywódcy Wolnych Francuzów przez dziewięć lat, doliczył się na posiedzeniach rządu zaledwie trzech dyskusji, a inny współpracownik generała stwierdził nawet, że ministrowie po prostu bali się w obecności prezydenta odzywać.