Piramida to chyba ulubione słowo wszystkich trenerów i działaczy, zajmujących się na co dzień szkoleniem w sporcie, a politycy też chętnie o niej wspominają. Jeśli uda się taką piramidę stworzyć, to sukcesy na najwyższym poziomie wyczynowym może nie są zagwarantowane, ale na pewno stają się dużo bardziej prawdopodobne. To nie jest jedyna korzyść, bo jednocześnie wzrasta szansa na popularyzację dyscypliny i zdrowsze społeczeństwo. Po pewnym czasie koło już samo się napędza.
Na najniższym poziomie dzieci chętnych do uprawiania sportu powinno być jak najwięcej, żeby fundament był solidny i żadna perełka nie umknęła ocenie. Potem im dalej w szkolenie, tym dzieci mniej, ale za to zostają najzdolniejsi i najbardziej przekonani do uprawiania sportu. Jeśli będą dobrze poprowadzeni, to na samym końcu czeka reprezentacja i medale.
Ci, którzy odpadli po drodze, też nie są straceni. Może zakochają się w dyscyplinie, którą trenowali, zostaną kibicami albo znajdą dla siebie inne miejsce w sporcie. Może zostaną agentami, trenerami, menedżerami sportu, skautami, jak choćby Rafał Juć, który kiedyś sam trenował koszykówkę, a dzisiaj jest skautem Denver Nuggets na Europę.
Może kiedyś dawni zawodnicy przyprowadzą na trening swoje dzieci i tak to się będzie toczyć, coraz szybciej i lepiej?
Piramidalny problem
Koszykówka z taką piramidą od dawna miała problem. Na początku lat 90. do uprawiania tej dyscypliny sportu zachęcał okrzyk Włodzimierza Szaranowicza „Hej, hej, tu NBA". Każdy chciał być jak Michael Jordan, Magic Johnson czy Scottie Pippen. Na każdym osiedlu były kosze, rozrywek latem było mniej niż obecnie, więc grało się nawet piłką futbolową, jeśli akurat skończył się mecz w piłkę nożną. Futbol zresztą też korzystał z takiej podwórkowej rywalizacji.