Symbolem nie mniejszym niż Mahatma Gandhi i Martin Luter King. Moment, w którym Lech Wałęsa i Mieczysław Jagielski, reprezentanci dwóch wrogich obozów politycznych, podpisywali porozumienie w Sali BHP Stoczni Gdańskiej, przeszedł nie tylko do historii, on przeszedł również, a może nawet przede wszystkim, do społecznej świadomości. To prawda, porozumienie z 31 sierpnia 1980 roku nie przetrwało długo, ledwie 13 miesięcy, ale Solidarność, zepchnięta w grudniu 1981 roku do podziemia, trwała w przekonaniu, że kompromis jest lepszy niż wojna. W latach 80. w niektórych opozycyjnych środowiskach rodziły się wprawdzie koncepcje zbrojnych wystąpień, produkcji karabinów, podpalania obiektów należących do ludzi władzy, nawet wykorzystywania materiałów wybuchowych, ale zawsze był to, na szczęście, margines. Mam wrażenie, że to się zmienia.
Ostatnimi czasy, pracując nad nową książką, spotykam ludzi, którzy podważają sposób myślenia tamtej Solidarności. Podważają przekonanie, że walka bez przemocy była wielką wartością, że przeciwnikowi nie wolno odbierać życia i odzierać go z godności. Ludzi sądzących, że gdyby w Polsce pod koniec lat 80. polała się krew, to zwycięstwo nad komunistami miałoby większą wagę, byłoby pełniejsze, oczyściło nasze życie polityczne z tego pezetpeerowskiego odorku, który choć dzisiaj jest już słabiutki, to nadal wyczuwalny.
Nie jest to jeszcze pogląd powszechny, ale już niebezpieczny, bo dopuszcza i legitymizuje stosowanie siły w życiu publicznym. Dotąd był marginalny, dzisiaj zaczyna się wdzierać do naszych umysłów. Prezydent Paweł Adamowicz, człowiek związany z opozycyjną Solidarnością, stał się ofiarą takiego myślenia. Chciałoby się powiedzieć, że jedyną, ale wcale nie jestem tego pewien. Obym nie miał racji.
Po śmierci prezydenta Pawła Adamowicza politycy wykonali wiele gestów, niektóre z nich były piękne, a nawet wzruszające. Realnych działań było niewiele, choć i to trzeba docenić. Nagle policja zatrzymała kilka osób, które wysyłały groźby między innymi pod adresem Donalda Tuska, Jacka Jaśkowiaka, prezydenta Poznania, i rządzącego Wrocławiem Jacka Sutryka. Dzięki determinacji prezydentów kilku dużych miast być może uda się wymusić na prokuraturze wznowienie śledztwa przeciw wszechpolakom, którzy wcześniej ogłosili „akty zgonu politycznego", bo włodarze niektórych miast – dlaczego nie wszystkich? – zadeklarowali przyjęcie uchodźców. Nawet Kościół katolicki ukarał księdza, który był łaskaw z dumą ogłosić światu, że nie zamierza się modlić za zamordowanego człowieka. Zawsze coś.
Nie mam złudzeń, że zamordowanie Pawła Adamowicza zmieni wszystkich polskich polityków. Nieobecność Jarosława Kaczyńskiego podczas sejmowego przemówienia upamiętniającego prezydenta Gdańska jest zapowiedzią, że nie zmieni. Wielu z nich, najpewniej większość, zapomni o tym morderstwie za miesiąc. Wydaje mi się jednak, że ta śmierć nie pójdzie na marne, że ona przeora społeczną świadomość. Utwierdza mnie w tym przekonaniu obecność milionów Polaków oddających hołd Pawłowi Adamowiczowi na ulicach wielu miast, także tych mniejszych. To znak, bardzo dobitny znak, że przynajmniej znaczna część z nas nie wyraża zgody na obecność przemocy w polityce.