Natychmiast, jak to zatroskany o los kraju gospodarz, wezwał kombajn i nakazał zboże ściąć. Nikt nie dyskutował. Później się okazało, że jest to eksperymentalne pole warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, na którym naukowcy badali osypywanie się ziarna. Jagielski, co w tym wypadku istotne, był wcześniej przez 12 lat ministrem rolnictwa, a jego wykształcenie też w jakimś stopniu było związane ze wsią – pracę doktorską napisał o rolnictwie w Księstwie Warszawskim. Właśnie dlatego zresztą ministrem rolnictwa został.
Nie piszę tego, jak mogłoby się wydawać, aby czepiać się nowego wiceszefa Ministerstwa Cyfryzacji, który chwali się, że ma odpowiednie kompetencje do piastowania tego stanowiska – jeśli ktoś nie ma określonego zakresu obowiązków, a Andruszkiewicz nie ma, to władzę wyłącznie piastuje – bo po pierwsze, ukończył studia wyższe (politologię), a co ważniejsze, dużo ludzi obserwuje go na Facebooku. W kraju, w którym członkiem komisji badającej katastrofę samolotu z prezydentem na pokładzie jest (był?) człowiek uważający się za fachowca od lotnictwa tylko dlatego, że często podróżuje samolotami, wiara ministra Adama Andruszkiewicza w swoje kompetencje nikogo dziwić nie może. Swoją drogą profesor Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta, powiedział, że lepszy dla Polski Andruszkiewicz niż byli działacze PZPR. To w Polsce mamy wybór wyłącznie między byłymi (czyżby?) narodowcami i byłymi komunistami? Dzisiaj, 30 lat po obaleniu Peerelu? Dziwne słowa w ustach akademickiego wykładowcy.
Przywołałem przykład Mieczysława Jagielskiego, bo jest on świetną ilustracją oderwania polskich elit od rzeczywistości. Nie tylko komunistycznych, ten stan rzeczy utrzymuje się, niestety, również w III Rzeczypospolitej, o czym słowa profesora Zybertowicza świadczą bardzo dobitnie. Ostatnio mogliśmy to obserwować w kampanii wyborczej do samorządów, w którą partie polityczne wprzęgły swoich najgłówniejszych liderów, aby tylko ich polityczni poplecznicy zdobyli jak najwięcej mandatów. Z tej okazji odkurzono nawet Koła Gospodyń Wiejskich, które przez lata były w Warszawie synonimem obciachu. Synonimem paternalistycznego stosunku rządzących do lokalnej Polski stały się z kolei słynne słowa premiera o tym, jak to zakręciło mu się w głowie po zjedzeniu twarożku w Węgrzycach Wielkich.
Ekipa Gierka traktowała Polskę jak jeden wielki PGR, ekipa Jaruzelskiego – jak wielkie koszary. Mam wrażenie, że dla rządzących III Rzecząpospolitą wszystko, co rozciąga się za rogatkami Warszawy, to coś w rodzaju cepeliowskiego skansenu, nawet dość interesującego, ale przede wszystkim zabawnego i uroczo ludowego.
Przyczyn tego oderwania się elit od rzeczywistości jest oczywiście wiele, ale jedna z nich to, jak mi się wydaje, granicząca z paranoją centralizacja naszego kraju. Jednym z jej przejawów, może nawet nie najważniejszym, jest posadowienie nie tylko ministerstw, ale niemal wszystkich urzędów centralnych w Warszawie. Aż dziw, że Morski Instytut Rybacki nie został jeszcze przeniesiony z Gdyni gdzieś na Marszałkowską, a Wyższy Urząd Górniczy z Katowic w Aleje Jerozolimskie. Bo już główny lekarz weterynarii oraz Inspekcja Weterynaryjna urzędują, jakżeby inaczej, w stolicy. Podobnie jest z instytucjami związanymi z rolnictwem – Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa oraz Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa, a także Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej oraz Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej mieszczą się w Warszawie, a Instytut Badawczy Leśnictwa w oddalonym od stolicy zaledwie o 11 kilometrów Raszynie. Tak jakby rolnictwem, wodą i lasami dało się efektywnie zarządzać, wyłącznie urzędując w bezpośrednim sąsiedztwie Pałacu Kultury i Nauki.