Moja lubelska legenda

Pamiętam, z jaką czułością wędrowałem przed laty chodnikami Goraju. Nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że oto stąpam po metafizycznej grani łączącej rzeczywistość z legendą, mit z realnością, pisarską fikcję z dotykalnym światem.

Aktualizacja: 17.07.2015 00:57 Publikacja: 16.07.2015 22:41

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej"

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej"

Foto: Rzeczpospolita

Kiedy to było? Może dwie dekady temu, w środku moich kolejnych, już całkiem świadomych, peregrynacji po Lubelszczyźnie. Kiedy były te pierwsze, mniej świadome? Wczesne lata siedemdziesiąte. Zaczynały się w rodzinnym domu mojego dziadka na Bronowicach. Wiodły zwykle na Stare Miasto, w okolice zamku, do legendarnej restauracji Pod Czarcią Łapą. Potem dalej, już za rogatki, w świat łagodnych pagórków i barwnych lasów Lubelszczyzny.

Ojciec tłumaczył, że nasza rodzina jest właśnie stąd, że pochodzimy od szkockich kondotierów w służbie Zamoyskich, którzy osiedli gdzieś na odległych przedmieściach Lublina w końcu XVII wieku. Dowodów nie posiadał, ale taka była rodzinna legenda, którą żyjemy po dziś dzień. Może ktoś pomoże mi ją sprawdzić?

Potem przyszedł czas innej legendy. Oszołomiła mnie wraz z przeczytanymi książkami Singera. Nie wiem, co go łączyło z Lubelszczyzną, ale darował jej w swoich dziełach wyjątkową przestrzeń. Oczywiście świat najlepiej zna przygody Jaszy Mazura. „Sztukmistrz z Lublina" to jedna z najsłynniejszych książek Bashevisa, ale ja osobiście należę do wielbicieli „Szatana z Goraju", pierwszej powieści późniejszego noblisty. Napisana w latach trzydziestych, jakby wyczuwa rodzący się właśnie po drugiej stronie Atlantyku realizm magiczny. Singerowski Goraj to przecież nic innego jak polskie Macondo. Miejsce, z którego wyrasta wielki mit, by pójść już samodzielnie w świat.

Czy Goraj naprawdę istnieje? Zadawałem sobie nieraz to pytanie. Czy nie starły go wojny kozackie, szwedzki potop, najazdy tatarskie? Czy kiedyś do niego trafię?

Trafiłem. Całkiem przypadkiem. Jadąc kiedyś w pośpiechu z Krasiczyna do Warszawy, zobaczyłem drogowskaz na Goraj. Nie zastanawiając się długo, skręciłem w lewo i trafiłem do Singerowskiego Macondo. Dojechałem do ryneczku. Spojrzałem na domy. Znalazłem starą synagogę (już w innej roli), domki ustawione jak w książce, te same drzewa i powietrze. A więc istnieją czary, pomyślałem. I stąpają po ziemi. Tu, na Lubelszczyźnie, jak nigdzie indziej.

Proszę czytelnika o wybaczenie, że na inaugurację „Rzeczpospolitej" na Lubelszczyźnie opowiadam prywatną historyjkę. Mógłbym napisać coś ogólnego, poważnego, mniej lub bardziej podniosłego. Piszę jednak inaczej, bo zawsze chciałem opowiedzieć o swoim uczuciu do tej ziemi, a nigdy nie miałem okazji. Więc opowiadam dziś i cieszę się, że mogę.

I mam poczucie, że nie ja jeden jestem dłużnikiem tej ziemi.

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej"

Kiedy to było? Może dwie dekady temu, w środku moich kolejnych, już całkiem świadomych, peregrynacji po Lubelszczyźnie. Kiedy były te pierwsze, mniej świadome? Wczesne lata siedemdziesiąte. Zaczynały się w rodzinnym domu mojego dziadka na Bronowicach. Wiodły zwykle na Stare Miasto, w okolice zamku, do legendarnej restauracji Pod Czarcią Łapą. Potem dalej, już za rogatki, w świat łagodnych pagórków i barwnych lasów Lubelszczyzny.

Ojciec tłumaczył, że nasza rodzina jest właśnie stąd, że pochodzimy od szkockich kondotierów w służbie Zamoyskich, którzy osiedli gdzieś na odległych przedmieściach Lublina w końcu XVII wieku. Dowodów nie posiadał, ale taka była rodzinna legenda, którą żyjemy po dziś dzień. Może ktoś pomoże mi ją sprawdzić?

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break
Materiał partnera
Nowa trakcja turystyczna Pomorza Zachodniego
Materiał partnera
Dolny Śląsk mocno stawia na turystykę