Rugby to druga pod względem popularności (po piłce nożnej) dyscyplina sportowa na świecie. Tylko piłkarskie mistrzostwa świata (i czasami finał Ligi Mistrzów) oraz igrzyska olimpijskie gromadzą przed telewizorami więcej osób niż Puchar Świata w rugby. W 2007 roku turniej we Francji oglądało w sumie ponad 4,2 mld telewidzów. Niektórzy twierdzą, że finał PŚ z 2011 roku Nowa Zelandia – Francja wyprzedził pod względem oglądalności nawet finał mundialu w RPA Hiszpania – Holandia.
Zawodnicy z Nowej Zelandii, Anglii, Szkocji, a nawet Gruzji są w swoich krajach prawdziwymi gwiazdorami. Zdecydowanie największą część ich zarobków stanowią kontrakty reklamowe (majątek byłego gwiazdora reprezentacji Anglii Jonny'ego Wilkinsona szacuje się na kilkanaście milionów funtów), a przejście ulicą bez zaczepienia przez rozentuzjazmowanych fanów graniczy z cudem.
Egzotyczna dyscyplina
Za granicą mecze ligowe gromadzą tłumy, a spotkania reprezentacji są świętem, do którego miasta gospodarze i kibice przygotowują się przez wiele tygodni. Jednak w Polsce rugby wciąż jest dyscypliną egzotyczną.
Nazwisko Roberta Lewandowskiego zna każdy. Ale czy którykolwiek szary obywatel słyszał o którymś z reprezentantów Polski w rugby? Czy ktoś, poza nieliczną garstką fanatyków, wie, w jakich rozgrywkach międzynarodowych występują Polacy i kiedy rozgrywają następny mecz oraz jakim wynikiem zakończył się ostatni?
Rugby w naszym kraju od lat walczy o to, by w ogóle zaistnieć w świadomości kibiców. Co prawda czasem na mecze reprezentacji przychodzą tysiące widzów (tak jak dwa lata temu, gdy rywalizację z Czechami na stadionie warszawskiej Polonii oglądał komplet publiczności), ale to raczej jednorazowe zrywy, które nie przekładają się na zwiększenie popularności całej dyscypliny.
Jest jednak na sportowej mapie Polski wyjątek. W Gdańsku, Sopocie i Gdyni rugby ma wieloletnie tradycje. Śmiało można powiedzieć, że to stolica tej dyscypliny. Tutejsze kluby są takie jak Trójmiasto – wszystkie silne, atrakcyjne, ale każdy zupełnie inny.