Od początku lat 90. na tyle kształtuje pani specyfikę Teatru Współczesnego w Szczecinie, że mówi się o nim: „teatr Anny Augustynowicz"... Pani związek ze Szczecinem to małżeństwo z rozsądku?
To miłość z przypadku, ale od pierwszego wejrzenia. Tak się złożyło, że tu właśnie, w Teatrze Współczesnym, mogłam przygotować inscenizację dramatu Wyspiańskiego „Klątwa" z udziałem całego zespołu. Propozycja wyszła od Bogusława Kierca, który był wtedy dyrektorem artystycznym. Realizacja pociągnęła za sobą następne i w naturalny sposób zostałam liderem zespołu.
A potem jego dyrektorem.
Dyrektorem artystycznym, bo tu zawsze była podwójna dyrekcja teatru bez siedziby. Jest w tym pewna przewrotność, bo do bardzo współczesnego teatru wchodzi się przez gmach szacownego Muzeum Narodowego. Można powiedzieć, że jesteśmy teatrem bez ziemi, ale jest w tym coś, co nadaje swoistą dynamikę naszej pracy. Zespół ma poczucie, że nie może zamienić się w muzeum, że musi być stale obecny w tym, co dzieje się tu i teraz. Być może fakt, że wciąż nie mamy własnej siedziby, tę dynamikę podkręca. W Szczecinie w ogóle dobrze się czuję, bo ma się tu poczucie przestrzeni. Jest miastem rozległym i dość słabo zaludnionym w stosunku do innych ośrodków i obszaru, jaki zajmuje. To daje pewien oddech. Zarówno samo miasto, jak i jego okolice z parkami, zieleńcami to wymarzone miejsce do spędzania wolnego czasu. Miejsce przyjazne do zamieszkania.
Może dlatego tu założyła pani rodzinę i mimo licznych zaproszeń z Polski nie planuje pani wyprowadzki.