Rozmowa z Katarzyną Jurkowską-Kowalską, reprezentantką Polski na Igrzyskach Olimpijskich w Rio

Ćwiczenia na równoważni to największa loteria. Człowiek może się potknąć na prostej drodze, a my robimy salta na przyrządzie, którego szerokość wynosi tylko 10 cm – opowiada Katarzyna Jurkowska-Kowalska, jedyna reprezentantka Polski w gimnastyce na igrzyskach w Rio.

Publikacja: 07.08.2016 22:00

Katarzyna Jurkowska-Kowalska, 24 lata. Krakowianka z pochodzenia, Ślązaczka z wyboru. Od początku ka

Katarzyna Jurkowska-Kowalska, 24 lata. Krakowianka z pochodzenia, Ślązaczka z wyboru. Od początku kariery wierna Wiśle Kraków. Dwukrotna mistrzyni Polski w wieloboju (2015, 2016). Jej największe sukcesy to piąte miejsce na mistrzostwach Europy w Moskwie (2013; równoważnia) i ósme na ME w Bernie (2016; skok).

Foto: AP/East News

Rz: Podobno w waszym środowisku mówi się, że jeśli wstajesz rano i nic cię nie boli, to już nie żyjesz.

Katarzyna Jurkowska-Kowalska: Upadki bywają naprawdę bolesne, można się nieźle potłuc. Ale jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Pozrywana skóra z dłoni, odrapania i obtarcia to codzienność. Próg bólu mamy na pewno większy niż zwykli ludzie.

Potrafi pani zliczyć wszystkie swoje kontuzje?

Drobnych urazów było wiele, ale nie mogę narzekać. Przez całą karierę miałam tylko jedną poważną kontuzję, która skończyła się operacją stawu skokowego. Przez pół roku nie mogłam skakać, to był dla mnie najgorszy okres.

Lubi pani ryzyko?

W sporcie czy w życiu?

I tu, i tu.

Często ryzykuję. Ryzyko bywa fajne, czasem pomaga podjąć decyzję.

Dlatego wybrała pani gimnastykę sportową, a nie artystyczną, którą również pani trenowała?

Podobały mi się obie dyscypliny, trudno mówić o moim wyborze, zdecydował los. Szkoła, w której odbywały się treningi gimnastyki sportowej, była położona bliżej, odpadał więc problem z dojazdami. Ale rzeczywiście dla dziecka ta forma aktywności wydawała się bardziej atrakcyjna.

Posłużę się cytatem z naszego mistrza olimpijskiego Leszka Blanika: „Przychodzi taka chwila, że zaczynasz się bać. Mnie taki lęk dopadł, kiedy miałem 28 lat". Im człowiek starszy, tym bardziej się boi?

Rzeczywiście tak jest. Trenuję od piątego roku życia. Gdy byłam młodsza, strachu związanego z wykonywaniem ewolucji nie czułam. Wraz z wiekiem trochę się to zmieniło. Miałam taki moment w swojej karierze, kiedy bałam się ćwiczeń na poręczach, na dwa lata w ogóle z nich zrezygnowałam, potem doszła jeszcze wspomniana kontuzja. Pomogła zmiana trenera i współpraca z psychologiem, panią Emilią Kaznowską. Przełamałam lęk, dojrzałam, wróciłam do wieloboju i dzięki temu jestem teraz na igrzyskach.

Blanik dwa-trzy dni przed startem wprowadzał głowę w stan dużego zestresowania, żeby pozbyć się nieodpowiednich emocji. A pani ma jakiś swój sposób na odsunięcie negatywnych myśli?

Zauważyłam, że im wyższa ranga zawodów, tym bardziej się spalam, dlatego próbuję się nie nakręcać, podchodzić do wszystkiego z dystansem. Dzień przed startem robię sobie wizualizację swojego występu.

Dobrze pani sypia przed zawodami?

Nigdy nie miałam z tym problemów.

Mówi się, że z przyrządem trzeba żyć dobrze i nawet na treningach nie wolno go kopnąć ani potrącić, choćby przypadkiem, bo potem odda w decydującej chwili.

Nie przywiązuję do tego takiej wagi, nie jestem przesądna. Natomiast lubię mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, pilnuję, by spakować potrzebne rzeczy, niczego nie zapomnieć. Do hali przyjeżdżamy długo przed zawodami, mamy wcześniej próbę przyrządów na bocznej sali. To jest czas, kiedy można się rozluźnić, uspokoić, ustabilizować oddech, co w przypadku mojej ulubionej równoważni ma duże znaczenie.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że o równoważni wie wszystko, ale to przyrząd, który potrafi zaskoczyć. Nie wybacza błędów.

Ćwiczenia na niej to największa loteria. Zawsze powtarzam, że człowiek może się potknąć na prostej drodze, a my robimy salta na przyrządzie, którego szerokość wynosi tylko 10 cm. Można być świetnie przygotowanym, mieć perfekcyjnie wytrenowany układ, a na zawodach przez jeden błąd wszystko zaprzepaścić. Nawet Amerykance Simone Biles, która wydaje się bezkonkurencyjna, zdarzyło się spaść w trakcie wykonywania piruetu. Te piruety nie wyglądają groźnie, a wbrew pozorom są równie niebezpieczne jak podskoki, podczas których odchylamy głowę do tyłu i tracimy na chwilę kontakt z równoważnią.

Przyznam, że przygotowując się do rozmowy, obejrzałem w internecie kilka filmów z taką kompilacją upadków. Powinno tam być ostrzeżenie: „tylko dla widzów o mocnych nerwach".

Dlatego nie oglądam takich rzeczy. Bardzo przeżywam, kiedy komuś dzieje się krzywda. A na żywo widziałam już wystarczająco dużo wypadków.

Gimnastyka to w Polsce sport niszowy. I nie zmieniły tego nawet sukcesy Blanika. Da się z tego utrzymać?

Zostańmy przy tym, że jest to sport niszowy.

Ma pani sponsorów?

Nie. Mój klub, Wisła Kraków, zapewnił mi stypendium. Dzięki awansowi na igrzyska w Rio oraz wynikom na mistrzostwach Europy w Bernie, gdzie zajęłam ósme miejsce w skoku, mogę również liczyć na stypendium z ministerstwa. Ale nie są to takie pieniądze, jakie mogłabym zarabiać w innej dyscyplinie na swoim poziomie. Na pewno bardziej opłacalne byłoby zakończenie kariery sportowej i rozpoczęcie zawodowej.

Pamiętam, jak Blanik opowiadał kiedyś, że przestał się przejmować rozpadającym się piecem i kociołkiem rozpalanym na środku sali. Słyszałem także opowieści o korytarzu służącym jako rozbieg. A pani w jakich warunkach ćwiczy?

Sala Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Zabrzu, gdzie trenuję już od dziewięciu lat, też pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście mamy wszystkie standardowe przyrządy, jest rozbieg 25-metrowy, więc nie musimy wykorzystywać do niego korytarza, ale daleko nam do zagranicy. Można tylko się zastanawiać, co byśmy osiągnęli, gdybyśmy trenowali w lepszych warunkach.

Żal było zostawiać Kraków?

Do dzisiaj tęsknię. Ale na Śląsku założyłam rodzinę i prawdopodobnie tutaj zostaniemy. Mąż jest piłkarzem ręcznym i gra w Olimpii Piekary Śląskie. Do Krakowa nie mamy daleko, spędzamy tam wolne chwile.

Szybko musiała się pani nauczyć samodzielności.

Do Zabrza przyjechałyśmy razem z koleżanką w drugiej klasie gimnazjum. Największym szokiem był dla nas system pracy: dwa treningi dziennie zamiast jednego. Pobudka wcześnie rano, pierwszy trening od 7.00 do 9.30, kwadrans później zaczynałyśmy lekcje, o 15.00 drugi trening – już bez ograniczenia czasowego. Czasami kończyłyśmy o 18, czasami o 19, wieczór poświęcałyśmy na naukę. Miałyśmy pokój nad salą, więc całe nasze życie toczyło się w jednym budynku.

Treningi nie odbiły się na nauce?

Kończę studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach, zaliczyłam wszystkie przedmioty. Mój promotor jest bardzo wyrozumiały i sam zaproponował, żebyśmy do igrzysk wstrzymali się z obroną pracy magisterskiej. Jej temat dotyczy moich olimpijskich przygotowań.

To pani pierwsze igrzyska, ale już zapisała się pani w historii gimnastyki. Na czym polegają figury, ewolucje nazwane pani imieniem?

Podskok szpagatowy do głowy z całym obrotem na ćwiczeniach wolnych jest już nowym elementem w przepisach sędziowskich. Zeskok z podwójną śrubą z równoważni, który jako pierwsza wykonałam podczas ostatnich mistrzostw Europy, zostanie zatwierdzony dopiero, jeśli powtórzę go w zawodach rangi światowej. Może tak się stać już w Rio.

O olimpijską kwalifikację rywalizowała pani ze swoją byłą klubową koleżanką Gabrielą Janik. Przyjaźń przetrwała?

Dzieliły nas tylko trzy miejsca, to była naprawdę niewielka różnica. Ale ta sytuacja nie odbiła się na naszych prywatnych kontaktach. Powiedziałabym nawet, że nasze relacje są jeszcze lepsze.

Przyjaźnicie się z dziewczynami z innych krajów?

Mam kilka koleżanek, są to szczere znajomości, ale nie mamy za bardzo możliwości, żeby się spotykać i spędzać wspólnie czas poza zawodami. Dla Greczynki Vasiliki Millousi, z którą znam się bliżej i której ulubionym przyrządem też jest równoważnia, przygotowałam nawet drobny prezent, bo w Rio będzie kończyła karierę.

Kto będzie faworytką igrzysk?

Myślę, że w wieloboju po złoto sięgnie Simone Biles. Amerykanki nie mają sobie równych. Mocne są Rosjanki. Rumunki? Nie zakwalifikowały się do rywalizacji drużynowej. Wystartuje tylko Catalina Ponor, co jest dużym zaskoczeniem.

Z kobietami o wieku się nie rozmawia, ale z gimnastyczką chyba można. Jest pani jeszcze bardzo młoda, ale jednocześnie jak na osobę uprawiającą ten sport już bardzo doświadczona.

Ładnie pan to ujął (śmiech)...

Ma pani na siebie pomysł po zakończeniu kariery? Podobno rozważała pani pracę w policji.

Kiedyś brałam to pod uwagę, ale to już nieaktualne. Na pewno chciałabym robić coś związanego ze sportem, bo nie wyobrażam sobie siedzenia za biurkiem. Postanowiłam jednak, że do igrzysk niczego nie planuję. Dopiero po powrocie z Rio pomyślę o przyszłości. Nie wykluczam, że będę startować przez kolejne cztery lata, aż do igrzysk w Tokio.

Rz: Podobno w waszym środowisku mówi się, że jeśli wstajesz rano i nic cię nie boli, to już nie żyjesz.

Katarzyna Jurkowska-Kowalska: Upadki bywają naprawdę bolesne, można się nieźle potłuc. Ale jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Pozrywana skóra z dłoni, odrapania i obtarcia to codzienność. Próg bólu mamy na pewno większy niż zwykli ludzie.

Pozostało 96% artykułu
0 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Regiony
Odważne decyzje w trudnych czasach
Materiał partnera
Kraków – stolica kultury i nowoczesna metropolia
Regiony
Gdynia Sailing Days już po raz 25.
Materiał partnera
Ciechanów idealny na city break
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Materiał partnera
Nowa trakcja turystyczna Pomorza Zachodniego