Tak. Dopóki Rzeczpospolita była silna i jej eksport przynosił nadwyżki, koegzystencja obu republik – kupieckiej i szlacheckiej –znajdowała się pod dobrą gwiazdą. Norman Davies nazwał ówczesny Gdańsk niemiecką perłą w polskiej koronie. Trudno o lepsze sformułowanie. Wszystko jednak przemija. Rzeczpospolitą wyczerpały wojny szwedzkie, powstanie Chmielnickiego, spadło europejskie zapotrzebowanie na zboże, drewno i potaż spławiane Wisłą. Pod koniec XVIII wieku Gdańsk był już tylko cieniem swojej dawnej świetności. Gdańskie wspomnienia młodości Joanny Schopenhauer pokazują miasto w tym epickim zachodzie słońca. Podobnie jak ryciny Daniela Chodowieckiego. Po aneksji miasta przez Prusy (z ratusza usunięto natychmiast portrety królów polskich, przed którymi kolejni burmistrzowie składali przysięgę wierności) Gdańsk stanowił piękną – ale już tylko pamiątkę. Bardzo szybko stał się prowincjonalnym, garnizonowym miastem pruskim.
Czyli wyjątkowość Gdańska widzi pan głównie w jego historii, wielokulturowości. Choć Wrocław i Szczecin mają podobną historię.
O wielokulturowości Gdańska do schyłku XVIII wieku należy mówić nie tyle ostrożnie, co rzeczowo. Kolonie kupców angielskich, francuskich, holenderskich, rosyjskich – istniały jako coś naturalnego. Równie naturalnym na ulicach miasta był język polski, czy mowa kaszubska. Nazwy dzielnic – Nowe Szkoty i Stare Szkoty do dziś mówią za siebie. W genealogiach gdańskich rodów kupieckich, burmistrzów, a zwłaszcza w architekturze miasta, odnajdziemy wiele śladów niderlandzkich. Przeważał jednak język niemiecki. To w przyszłości – już XIX-wiecznej – stało się zaczynem zacierania wszelkich śladów związania z Polską oraz narastania tendencji wielkoniemieckich.
Co do Wrocławia i Szczecina istnieją pewne podobieństwa, ale jeszcze większe różnice. Żadne z tych miast nie było tak mocno związane z Polską. Ani gospodarczo, ani politycznie, ani kulturowo, czy wreszcie sentymentalnie. W żadnym z tamtejszych ratuszy nie wisiały portrety kolejnych polskich monarchów. O żadnym z tych miast nie napisał Mickiewicz – „Gdańsk, miasto niegdyś nasze, znowu będzie nasze". Na marginesie – wileński profesor greki – Groddeck – nauczający naszego wieszcza języka Homera, wcześniej był profesorem Gimnazjum Akademickiego w Gdańsku.
W pana powieściach najczęściej pojawia się historia współczesna, XX-wieczna. I wciąż ten splot losów Niemców i Polaków. Jak w ostatniej powieści „Śpiewaj ogrody", gdzie widzimy zarówno Gdańsk międzywojenny, jak i już polski, tuż po wojnie.
To moment znaczący. Swoisty punkt zero. Wchodzenie w cudzą, niemiecką przestrzeń, nie z własnej winy, nie z wyboru, ale z wyroku historii. Dla pokolenia moich rodziców było to trudne wyzwanie. Dla mojej generacji bardziej dziwne niż trudne. Czymś w rodzaju połączenia fascynacji z dreszczykiem emocji. Rodzice mieli straszną traumę wojny. Dla nas znaleziony na strychu klaser z kolekcją fuhrerów, niemiecki hełm wykopany w zarosłym krzakami okopie, jednoguldenowa moneta z czasów Wolnego Miasta były – przy całej swojej dwuznaczności – jak okruchy z jakiejś Atlantydy. Trzeba było lat, żeby uświadomić sobie, że miasto – zwłaszcza na obrzeżach – miało nieco inną historię. Że był jakiś pan Polaske, socjaldemokrata, którego zesłano do Stutthofu. Że była jakaś pani Greta, która – niemal nie znając polskiego, została w domu przy ulicy Polanki, ponieważ czekała tu na męża. To były inne okruchy, okruchy ludzkich losów z tej samej Atlantydy. W szkole obowiązywał prosty schemat: Hitler, wojna, Westerplatte, Stutthof. No i odwieczna polskość. Ale już o działaczach Polonii w Wolnym Mieście – nie tylko tych zamordowanych – prawie słowa. Historia ulicy Długiej na Głównym Mieście była opowiadana głównie jako ciąg tryumfalnych wjazdów polskich królów. Z kolei – przypomnę – w niemieckich szkołach w przedwojennym Gdańsku – pomijano ten aspekt historii miasta.